Bolnica, czyli szpital – międzynarodowa wystawa sprzętu medycznego i laboratoryjnego w Moskwie, odbywająca się co roku w styczniu. Dom Handlowy Nauki będzie w niej uczestniczył. Czteroosobowa ekipa: Marysia Olejnik – dział zagraniczny, Jurek Lenk – handel, Witek Biernacki – marketing, i ja – reklama, lecimy przygotować stoisko. DHN już się prezentował w Moskwie przed rokiem, ale dla mnie to pierwsza zagraniczna delegacja.

Na lotnisku Szeremietiewo lądujemy dość późnym wieczorem. Zamieszkamy w hotelu „Ukraina”, jednym z czterech identycznych wysokościowców stojących w centrum Moskwy wybudowanych według tego samego projektu co nasz warszawski Pałac Kultury i Nauki.

Po zakwaterowaniu w przydzielonych nam pokojach szybko schodzimy na kolację do ogromnej hotelowej restauracji, ale restauracja już właśnie się zamyka. Po interwencji u kierownika w kuchni znajduje się dla nas ryba.

Następnego ranka jedziemy do centrum wystawowego przygotowywać stoisko. Poprawiam ustawienie stołów, przygotowujemy ulotki, rozstawiamy sprzęt. Po południu na naszym stoisku pojawia się Lidka. Lidka jest mieszkanką Moskwy, bardzo lubi Polskę, już na poprzedniej moskiewskiej wizycie DHN-u zaprzyjaźniła się z ekipą. Bardzo cieszy się ze spotkania z Marysią. Opowiada entuzjastycznie o Gorbaczowie, o cudownych zmianach pierestrojki. Pokazuje, jakie ma teraz piękne paznokcie, bo teraz w pracy może kupić kawior, a jedzenie kawioru tak świetnie robi… Zostaje do wieczora i zaproszona na kolację jedzie z nami do hotelu.

W restauracji hotelowej dużo ludzi. Bardzo głośno gra muzyka, na scenie artystka śpiewa jakieś tutejsze przeboje. Kelnerka oznajmia, że niedługo zamykają i nie ma już miejsc. Widzimy wprawdzie puste stoły, ale piętrzą się na nich sterty brudnych naczyń. Wzorem dnia poprzedniego udaję się z Witkiem do kierownika restauracji. Wyjaśniamy, że my tu mieszkamy i właśnie dopiero wróciliśmy z pracy. Wezwana przez niego kelnerka z wielką niechęcią wskazuje stół w centrum sali i zaczyna zbierać z niego brudne talerze i sztućce. Po chwili strzepuje obrus i na środku stołu ustawia dużą miskę z jakąś sałatką, dwie butelki piwa i butelkę czystej wódki.

Lidka przegląda kartę. Doradza, co zamówić, i podpowiada, że jeżeli nie chcemy jeść sałatki lub pić ustawionych trunków, to żeby od razu powiedzieć o tym kelnerce. Ustalono, że tylko zostawiamy piwo.

Kelnerka po zamówienia przyszła po dłuższej chwili, a kiedy powiedziałam, żeby zabrała sałatkę i tę butelkę wódki, najwyraźniej ją to rozwścieczyło. Rozwrzeszczała się głośno:

W stałowuju chadić! (czyli do stołówki chodzić) I dodała: – Polacy, spekulanci, przyjeżdżają tu tylko skakać!

No, tego to ja już nie zniosłam.

Wycieczki z Orbisem do Związku Radzieckiego, podobnie jak do innych krajów Europy, miały w większości charakter handlowy. Nawet prawdziwi turyści usiłowali coś sprzedawać, żeby zdobyć pieniądze na kolejną podróż. Istniejący kurs złotówki wprost zachęcał do rozwijania nielegalnych biznesów. Ale my tu byliśmy służbowo i otrzymywane przez nas diety pozwalały na luksusowe życie i nie będzie nam tu byle kelnerka ubliżać. Wygłosiłam krótkie przemówienie, że my tu służbowo, że my tu w pracy i jak ona tak do nas może. Nie wiem skąd przypomniało mi się nagle tyle rosyjskich słów. Kelnerka złapała butelkę wódki i oddaliła się czym prędzej.
Pod koniec kolacji Lidka pożegnała nas pospiesznie, by zdążyć na ostatnie metro, i odchodząc, zaleciła starannie sprawdzić rachunek.

Jurek miał ten rachunek realizować i zachwycony moim popisem lingwistycznym poprosił, żebym została, by pomóc mu w rozmowach. Przestudiowałam dokładnie wszystkie wypisane pozycje na dostarczonym rachunku. Wszystko zgadzało się idealnie z wyjątkiem ostatniej, dość okrągłej sumy, opisanej jakoś niewyraźnie. Dziewczyna sprzątająca sąsiedni stolik wyjaśniła, że to ta stojąca w misce nietknięta sałatka. Gdy zwróciłam uwagę naszej kelnerce na poważny błąd w rachunku, już bez słowa zabrała miskę ze stołu i za chwilę przyszła z nowym dokumentem i z tej złości wydała za dużo reszty.

Następnego dnia otwarcie wystawy. Przyszłyśmy z Marysią trochę wcześniej. Jeszcze rzut oka na wszystko, jeszcze misterne usypanie piramidy z pipetek, probówek, maleńkich plastikowych pudełeczek.

Godzina otwarcia wybiła. Na stoisku zostali Marysia, Jurek i Witek, a ja poszłam załatwić jakieś drobne formalności w biurze wystawy.

Wróciłam chyba po dwudziestu minutach i jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałam na środku stoiska pusty stół. Nie została nawet ani jedna pipetka. Marysia, cała w szoku, opowiadała, jak wpadł na stoisko tłum i w ciągu chwili rozdrapał całą naszą misterną kompozycję. Na szczęście mieliśmy jeszcze trochę tych plastikowych drobiazgów w zapasie. Marysia przygotowała kartki papieru i wykonała na nich staranne napisy dużymi literami, cyrylicą nie trogać (nie dotykać). Rozłożyła kartki na stole i dopiero wtedy ułożyłam pośrodku nasze eksponaty.

O jedenastej miałam wolne, więc pojechałam na Plac Czerwony i zwiedzić Kreml. Wróciłam pod koniec dnia. Na stoisku już była Lidka. Lidka starała się być we wszystkim pomocna i wiele poświęcała nam czasu. Wiele wskazywało na to, że pełniła rolę dyskretnej opiekunki wspieranej przez otaczające troską każdego cudzoziemca KGB. Zaproponowała, że może z nami pojechać do GUM-u. GUM to był duży dom towarowy w centrum Moskwy. Jego odwiedzenie było jednym z najważniejszych punktów programu wszystkich zagranicznych wycieczek. Pojechałyśmy więc jakimś autobusem. Połaziłyśmy po piętrach. Żeby na coś wydać ruble, kupiłam jedwab w bardzo pięknej czerwieni, poza tym niewiele tu było do kupienia.
Lidka postanowiła odprowadzić nas na przystanek autobusowy. Ja zaproponowałam Marysi, żebyśmy wracały piechotą. Droga była prosta, a nam nigdzie się nie spieszyło. Marysia uznała, że to dobry pomysł, ale zaprotestowała Lidka. Przekonywała, że to bardzo daleko i że ten Leninskij Prospiekt jest ogromnie długą ulicą, kiedy jednak się okazało, że nasza Puławska jest dłuższa, dała za wygraną. Pożegnałyśmy się i ruszyłyśmy z Marysią w mroźną noc z nadzieją na zjedzenie kolacji w jakiejś napotkanej restauracji.

Nie było to łatwe zadanie. Restauracji było niewiele, a co gorsza, żądano w nich realizacji rachunków w dolarach. Wreszcie, gdzieś w pobliżu Arbatu, znalazłyśmy. Są miejsca i biorą ruble. Kelnerka wskazuje nam stolik i po chwili, mimo iż jest dużo wolnych stolików, dosadza do naszego dwoje ludzi. No cóż, takie tu obyczaje.

Na nasze szczęście okazali się to bardzo mili ludzie. Estończycy, goście wystawy. Ona kardiolog, on dyrektor szpitala. On mówił niewiele, a ona była szczęśliwa, że może porozmawiać z kimś spoza Związku Radzieckiego. Mówiła o młodych Estończykach ginących na wojnie w Afganistanie. Mówiła: przyjedźcie do Estonii, póki nas wszystkich nie pozabijają. A potem zdecydowała, że to ona płaci cały rachunek, też za naszą kolację.

Następnego dnia odlatywałam do Warszawy. Na targach byłam tylko parę godzin. Oglądałam stoiska zagranicznych firm. Zachwycałam się piękną roślinnością przystrajającą niektóre ekspozycje. Zastanawiałam się, jak oni to tu dowieźli – w Moskwie było około minus 27 stopni. Dopiero po przypadkowym dotknięciu jakiegoś liścia zorientowałam się, że to wszystko sztuczne, choć wygląda jak żywe. W Polsce jeszcze takich nie było.

Po wyjściu z targowego centrum zatrzymałam taksówkę, powiedziałam, że mam trzy godziny czasu, i poprosiłam kierowcę, żeby mi pokazał Moskwę. Naburmuszony taksówkarz zapytał, co ja właściwie chcę oglądać. Wyjaśniłam, że nie znam Moskwy, i widząc jego nieprzychylność, dodałam, że pracowałam tu na targach i jestem z Polski.

Teraz się rozpromienił, żałował, że ma tylko dwie godziny, bo potem przychodzi zmiennik. A w Polsce to on był i bardzo mu się podobało.

– A ty z twoim uzbeckim akcentem, myślałem, że jesteś stąd.

Z uzbeckim akcentem! Ja mam akcent petersburski, i to jeszcze sprzed pierwszej wojny, akcent po Babuszce Chinie. Skąd jemu prostaczkowi było to wiedzieć.