Tadzio Kowalski mieszkał w Konstancinie w domu rodzinnym wybudowanym jeszcze przez jego dziadka. Dom był duży, piękny, stał w dużym ogrodzie. Tyle że w czasach, kiedy poznaliśmy Tadeusza, nikt nie zajmował się zbytnio ani domem, ani ogrodem. Parter zajął kwaterunek, zamieszkiwali tu jacyś ludzie skierowani do mieszkania z urzędu. Rodzina Kowalskich ulokowała się na piętrze. Mama, pani Janina Kowalska, Tadeusz oraz dwoje jego młodszego rodzeństwa, Tomek i Elżunia, z jej maleńkim synkiem. Pani Kowalska, kobieta ze świetnym, przedwojennym wykształceniem, na szczęście dla rodziny doskonale znała francuski i to ta znajomość francuskiego pozwoliła jej znaleźć pracę w Pagarcie.
Pagart, czyli Przedsiębiorstwo Państwowe Polska Agencja Artystyczna „Pagart”, powstało w Warszawie 31 grudnia 1956. Jego zadaniem było promowanie polskich artystów, organizowanie występów krajowych i zagranicznych gwiazdom polskiej estrady. Agencja była też współorganizatorem sopockich festiwali i pośredniczyła w sprowadzaniu do kraju zagranicznych artystów.
Praca tłumacza w Pagarcie była bezsprzecznie pracą ekskluzywną, ale zarobki, tak jak i w innych firmach państwowych w PRL-u, do ekskluzywnych nie należały. Utrzymanie z jednej pensji tej całkiem licznej rodziny nie było łatwe. Nie wystarczało na jakiekolwiek remonty.
Kiedy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy w chmurny, trochę deszczowy dzień, byłam zachwycona tym domem wśród wysokich sosen i jego niezwykłą atmosferą. Szerokie drewniane schody wiodły do obszernego, dość mrocznego holu, tu były drzwi do pokoi. W holu na podłodze stały porozstawiane duże i mniejsze miednice. Ostatnio często padały deszcze, a dach miejscami przeciekał i ta kompozycja z miednic miała uchronić strop przed zniszczeniem i przed zamoknięciem przymusowych lokatorów z parteru. Zachwycały mnie piękne, choć nieco zaniedbane meble, wspaniałe poroża zdobiące ściany.
Ojciec Tadzia był myśliwym, przed wojną był łowczym okręgu warszawskiego, pisał też myśliwskie opowiadania. Niestety, od czasu, kiedy go zabrakło, pani Janina musiała niespodziewanie samodzielnie zająć się domem i utrzymaniem całej rodziny, nie wystarczało jej sił ani pieniędzy na wszystko. Ale właśnie wtedy ten dom pełen niespodzianek, w tym jakby pewnym zaniedbaniu, był dla mnie zachwycający. Wspaniałą osobą była też pani Kowalska, lubiła gości, świetnie gotowała, zdecydowana w podejmowaniu szybkich decyzji…
Pamiętam, jak na początku zimy popołudniową godziną przyjechaliśmy do Konstancina i Miecio z Tadeuszem postanowili udać się na strych w nadziei znalezienia jakiejś ramy do obrazka. Powędrowałam razem z nimi. Strych był ogromny. Leżały tu najrozmaitsze przedmioty, jakieś pudła, niepotrzebne meble, papiery… Spod sterty papierów wynurzyła się niespodzianie spora prostokątna metalowa puszka. Tadzio na jej widok wpadł w zachwyt. Przecież to puszka z UNRY, z szynką. Będzie pyszna kolacja. Uradowani zbiegliśmy z puszką na dół do kuchni. Tu spotkała nas pani Kowalska. Spojrzała na puszkę i zakrzyknęła: – Czyście zwariowali, przecież ta puszka leży na strychu już od kilku lat. – Zdecydowanym ruchem zabrała puszkę. Poszła do swojej sypialni i wyrzuciła ją na taras.
Z nadejściem wiosny w piękną słoneczną sobotę przyjechaliśmy do Konstancina przed południem. Tadeusz stwierdził, że jest tak ciepło, że można wyjść na taras. Mamy jeszcze nie było w domu. Przeszliśmy przez jej sypialnię i gdy otwarły się tarasowe drzwi, zobaczyliśmy puszkę. Trochę zardzewiała, ale pięknie prezentowała się w promieniach słońca. Decyzja była szybka – otworzyć, zanim mama powróci, i sprawdzić, jak wygląda zawartość.
Zawartość wyglądała całkiem dobrze. Może z jednej strony był jakiś ślad rdzy. Tadeusz zdecydował, że należy poobcinać wszystko z zewnątrz i najpierw wypróbujemy na Pice. Pika to była mała, już stara, trzęsąca się suczka. Przywołana suczka zabrała się bez wahania do konsumpcji. Wyglądała na zachwyconą. Drugą degustatorką amerykańskiej szynki była nasza Fedra. No, skoro pieski czują się dobrze, przyrządzi się nareszcie mięsne, obiadowe danie. Przystąpiłam do cięcia szynki na mniejsze kawałki. Do kuchni wpadła Elżunia przerażona naszym kulinarnym pomysłem. Po chwili pojawiła się też pani Kowalska. Właśnie wróciła z pracy. Otwarła drzwi, spojrzała na stół i powiedziała z zachwytem:
– Widzę, że państwo znowu przywieźli jakąś konserwę, to świetnie.
– Mamo oni chcą wszystkich otruć, to jest ta puszka z UNRY! – zakrzyknęła Elżunia.
– Co ty mówisz, to świetne mięso, jutro zrobię paszteciki – powiedziała ze spokojem pani Kowalska.
Zostaliśmy w Konstancinie do niedzieli. Paszteciki były pyszne.
Te wizyty w domu Kowalskich łączyły się często ze spacerami po lesie, po okolicach, nad rzeczkę Jeziorkę. Tadeusz znał tu wszystkie ścieżki.
Którejś jesieni wybraliśmy się spacerkiem do Obór. Tu, w pałacyku otoczonym dużym ogrodem, mieścił się Dom Pracy Twórczej Związku Literatów. Piękne wnętrza, lustra, kryształowe żyrandole, stylowe fotele.
Po drodze do Obór w niewielkim zagajniku nazbieraliśmy opieniek. Rosły przy jakimś ściętym pniu. Tych opieniek był cały koszyczek. Więc rozdzieliłam nasz zbiór na dwie części, jedną zabieraliśmy do Warszawy, reszta miała tu zostać na kolację. Zobaczywszy opieńki, pani Kowalska oznajmiła zdecydowanym głosem: – Proszę państwa, te grzyby są trujące i trzeba je wyrzucić. – Nie zmieniło jej przekonania przyniesienie przez Tadeusza paru kartek z rozparcelowanej encyklopedii, właśnie z rysunkami grzybów. Nie przekonało jej też, że zebrane przez nią pod sosnami w ogrodzie czerwone surojadki są lekko trujące.
Późnym wieczorem zadzwonił telefon. Dzwoniła pani Kowalska. – Proszę pani, te grzyby są trujące i proszę je wyrzucić. Ja wszystkie wyrzuciłam, jak Tadeusz poszedł państwa odprowadzać do autobusu. – Kiedy powiedziałam, że myśmy je już zjedli na kolację, usłyszałam w słuchawce: – No cóż, teraz już tylko trzeba czekać”.
Dom w Konstancinie odzyskał swoją dawną urodę, wypiękniał też ogród, tylko nie ma w nim już ani Tadeusza, ani jego mamy.
Fot. Mieczysław Bukowczyk