Jędruś, czyli Andrzej Migdal, był jednym z najbliższych naszych przyjaciół. Często bywał u nas w domu, często spotykaliśmy się gdzieś na „szlaku”… był człowiekiem pełnym fantazji, specjalistą od opowiadania nieprawdziwych historii.

Jędruś odebrał staranne wykształcenie plastyczne. Ukończył warszawskie liceum plastyczne i wrocławską Akademię Sztuk Pięknych, Wydział Ceramiki.

Wiedzieliśmy tylko, że po studiach rozpoczął pracę w fabryce ceramiki we Włocławku. Kariera zawodowa zapowiadała się świetlanie, miał nawet jakąś wystawę indywidualną. Niestety zmarł mu tata, a mama stwierdziła, że sama być nie może. Jędruś powrócił do Warszawy.

Nigdy nie widziałam tych projektowanych przez niego ceramik. Nigdy też nie opowiadał ani o studiach, ani o swojej pracy projektanta.

W ubiegłym roku w ofercie jednego z warszawskich domów aukcyjnych ukazała się piękna czarna paterka z białym rysunkiem ryb – projekt Andrzej Migdal. Udało mi się zobaczyć jej zdjęcie w internecie. Paterę sprzedano za 4500 zł, a z notatki o autorze dołączonej do opisu przedmiotu dowiedziałam się, że Andrzej Migdal „po doświadczeniach zdobytych w ceramicznych wytwórniach we Włocławku i w Bolesławcu związał się z Zakładami Fajansu w Kole, gdzie zajmował się opracowywaniem wzorów i dekoracji do produkcji”, a w roku 1959 przedstawił na warszawskiej indywidualnej wystawie kilkadziesiąt prac: talerze, misy, dzbany. Wystawa zyskała wiele pochlebnych recenzji. Informacje te pochodziły z eseju Ireny Huml, „Ceramika Andrzeja Migdala”, „Projekt” 1959, nr 3, s. 23.

Mama Jędrusia według jego opowieści pochodziła z Odessy i była położną, ale miała też ponoć ogromne zasługi wojenne. Umieściła synka, dzięki pewnym swoim znajomościom, w Wojskowej Akademii Politycznej, gdzie zajmował się on rysowaniem map, przygotowywaniem gazetek ściennych, okolicznościowych dekoracji itp.

Jędruś był chodzącą encyklopedią historii sztuki. Wiedział chyba wszystko o obrazach, które oglądał tylko na książkowych reprodukcjach, o wspaniałych budowlach podziwianych na książkowych fotografiach. Zdarzyło się któregoś wieczoru, że w czasie Jędrusiowej u nas wizyty odwiedziła nas moja przyjaciółka Guga. Rozmawialiśmy o czymś przy herbacie. Jędruś przyglądał się nowo przybyłej i po chwili powiedział: „Jest pani podobna do kobiety na jednym z portretów Fragonarda”.  „Bo to jest portret mojej ciotki” − odpowiedziała ze spokojem.

Tomasz Jurasz – pracownik naukowy „Zachęty”, bliski przyjaciel Jędrusia – mawiał często: „Po co ja się z Jędrusiem przyjaźnię? Zamiast szukać w encyklopedii dzwonię do Jędrusia”.

Odwiedziła nas kiedyś Tereska – italianistka jeżdżąca wiele po Włoszech. No i właśnie był też Jędruś. Na wieść, że ostatnio była w Perugii, zaśpiewał po włosku jakąś piosenkę i za chwilę już dalej razem śpiewali. Potem rozpoczęła się rozmowa o Perugii. Tereska była zachwycona Jędrusiową znajomością miasteczka. Tyle że Jędruś nigdy tam nie był, tak jak i nigdy nie był we Włoszech, zresztą nawet z Warszawy od dawna nigdzie nie wyruszał…

Miał też Jędruś duży talent aktorski. Ze wspaniałym rosyjskim  akcentem śpiewał cerkiewne pieśni, recytował wiersze rosyjskich poetów. Wygłaszał mowy naśladujące Hitlera, Mussoliniego czy Gomułkę – to ostatnie było zdecydowanie najłatwiejsze…

Fot. M. Bukowczyk

Czasem dzwonił do mnie z  informacją, że właśnie wrócił z manewrów i przywiózł mi prezent. Tu następował precyzyjny opis prezentu. Raz była to brabancka koronka na wiśniowym aksamicie, oprawna w misterną ramkę, innym razem przepiękna spódnica wirująca w tańcu. Opowieści były tak malownicze, że mogłam obejrzeć sobie te dary oczami wyobraźni… Wiadomo przecież było, że Jędruś na żadnych manewrach nie bywał.

Ten niezwykle utalentowany człowiek zniewolony przez mamusię marniał w Wojskowej Akademii.

Jędruś nie był mężczyzną zbytnio urodziwym, nie rozrywały go dziewczyny, ale braki urody nadrabiał osobistym wdziękiem. Mamusi jednak udało się skutecznie oddalić wszystkie potencjalne narzeczone… Chciała go mieć tylko dla siebie. Siedziała w domu i oczekiwała na jego telefony. Więc dzwonił posłusznie, nadając jasne, nieskomplikowane komunikaty: „mama…” „gdzie jestem, tam jestem…”, „jak wrócę, to będę”…

Przygotowywała mu mama kanapki do pracy pocięte w niewielką kosteczką (Jędruś miał problemy z uzębieniem). Nie wiem, czy on w ogóle je jadał. Kiedy przychodził do nas wieczorną godziną zasiadał w fotelu i z dużej czarnej teczki wyjmował te swoje kanapeczki. Na tę chwilę w napięciu oczekiwała Fedra, nasza jamniczka. Ona po prostu była wielbicielką tych Jędrusiowych kanapek. Witała go radośnie, kiedy tylko otworzył drzwi.

Jędruś nie próbował jakoś zdecydowanie wyrwać się spod tych mamusinych skrzydeł. Tkwił posłusznie w tej bezsensownej pracy, a wieczorami ruszał w Warszawę. Można było go spotkać w różnych piwnych sklepikach, w winiarniach, w bardziej wytwornych lub bardziej poślednich knajpach… Odwiedzał znajomych, zawsze chętny do rozmów, pełen fantazji i szalonych pomysłów.  

Pamiętam, jak późną nocą ze spotkania od przyjaciół na Chomiczówce  wracaliśmy polewaczką ulic. Teraz już chyba takich polewaczek nie ma.  Innym razem przejazd dorożką na bazar na Polnej po zakup kotletów schabowych…

Kiedy po latach oczekiwania otrzymał własne maleńkie mieszkanie na Ochocie, myśleliśmy, że się w końcu usamodzielni. Zaprosił nas do tego nowo otrzymanego mieszkanka. W pustym pokoju stała pusta półka na książki. Leżał na niej plan Paryża. Rozłożył plan na podłodze i wodząc palcem po mapie, opowiadał o tym wspaniałym mieście, o miejscach, które trzeba zobaczyć. Wtedy jeszcze i ja nie byłam w Paryżu. To była nasza jedyna wizyta w tym nowym Jędrusiowym mieszkaniu. Nigdy się do niego nie wprowadził. Nie potrafił wyprowadzić się od mamusi.

Jędruś był świetnym kompanem, interesującym rozmówcą, fantastą, ale też człowiekiem często nieprzewidywalnym. Po jego wizytach znikały niekiedy książki, najczęściej o sztuce, czy też drobne przedmiociki – maskotki, figurynki… Po jednej z jego wizyt znikła torebeczka prowansalskich ziół – prezent od jednego z przyjaciół, przywieziona prosto z Francji (wtedy w Polsce produkt prawie nieznany). Po paru dniach okazało się, że torebeczka zawędrowała, o wczesnoporonnej godzinie, aż do Otwocka, i otrzymała ją w prezencie nasza wspólna przyjaciółka…

Kiedy odwiedzał rodzinę Juraszów, Roma, znająca jego „zamiłowania bibliofilskie”, w trosce o całość zbiorów domowej biblioteki pozostawiała w pokoju z Jędrusiem jedno z dzieci: Ładusię lub Tomeczka.

Jędruś bywał częstym gościem w mieszkaniu Juraszów. Przychodził z butelką czerwonego wina i zasiadał do długich, niekończących się rozmów z Tomaszem, o sztuce, o historii, o świecie. Tu na jego kanapki oczekiwał niecierpliwie czarno-biały spaniel Rumsztyk. W pamięci Ładusi i Tomeczka pozostało niezwykłe dla nich wydarzenie. Jędruś postanowił pokazać dzieciom, jak wyją wilki. Godzina była wieczorna. Jędruś wyszedł na balkon, złożył dłonie wokół ust i wydobył dźwięk niesamowity – zawył tym wilczym głosem. Przerażony Rumsztyk wcisnął się pod kanapę. A w całym osiedlu zaczęły głośno ujadać psy.

Portrecik Ładusi
Portrecik Tomeczka

Przypomniała też sobie Łada któryś z Jędrusiowych telefonów do mamy wykonany z odpowiednio przygotowanym tłem. Na wydobytym z szafy gramofonie puszczona płyta z jakąś muzyką poważną i Jędruś informujący mamę, że właśnie jest na koncercie w filharmonii…

Do nas przychodził prawie zawsze z bukiecikiem, skomponowanym z kwiatków z napotkanego po drodze klombu. Czasem wręczał mi w prezencie jakąś książkę o architekturze, zawsze z dopisaną dedykacją. Być może wyszukaną w którejś zaprzyjaźnionej domowej biblioteczce (jego łagodna kleptomania była akceptowana przez wszystkich przyjaciół).

Kiedyś zaprosił nas Jędruś na kolację do Kameralnej, a że do Kameralnej nie wpuszczano bez marynarki, pożyczył od Miecia całkiem nową brązową welwetową marynareczkę. Kolacja przebiegała wesoło… Jędruś oddalił się na chwilę tuż przed zapłaceniem rachunku… no i po owej całkiem długiej chwili musiałam pędzić do domu po pieniądze… Jędruś już tego wieczora nie wrócił i nigdy już nie powróciła marynareczka. Jak informowała przez telefon Jędrusiowa mamusia, marynarka wisiała starannie powieszona w szafie…

Ale mimo tych Jędrusiowych mankamentów kochaliśmy go…

Któregoś wieczoru siedzieliśmy u nas w domu, Miecio, Jędruś i ja. Wśród dziwnych rozmów przy winie Jędruś postanowił mi powróżyć. Ja wróżb nie lubię, nie chciałam tej wróżby, Miecio traktował ten pomysł jak zabawę. Jędruś rozłożył karty. Oglądał je przez chwilę i niestety powiedział, co w nich widzi. Wróżba była krótka i dla mnie dość straszliwa… ale w niedługim czasie okazała się prawdziwa. Nie wiem, czy on w ogóle umiał wróżyć…

Kiedy zmarła Jędrusiowa mama, okazało się, że gdzieś rozpłynęło się jego mikromieszkanko na Rakowcu, ale też pozbawiono go mieszkania mamusi… i niestety wylądował w jakichś slumsach na odleglej Ochocie… przestał przychodzić, czasem dzwonił… coraz rzadziej…

Niedawno Ładusia w dokumentach ojca znalazła fotografię Jędrusiowej mogiłki  z wiadomością od kogoś, kto zdążył go jeszcze spotkać: „Stary, nie wytrzymuje mi już serducho”.