Idąc Krakowskim Przedmieściem w letnie popołudnie, spotkaliśmy Krzysia wychodzącego z bramy Uniwersytetu. – Cześć, cieszę się, że cię spotykam – zakrzyknął, zbliżając się do Miecia. Miecio, lekko zaskoczony, nie bardzo sobie kojarzył napotkanego. – Nie pamiętasz mnie? Poznaliśmy się w Ciechocinku.

Krzyś, czyli Krzysztof Drygas, od niedawna mieszkał w Warszawie. Przybył tu z rodzinnego Leszna. Studiował polonistykę w Toruniu chyba z Januszem Żernickim i kiedyś odwiedził go w Ciechocinku. Tu w Warszawie nie miał wielu znajomych, więc ze spotkania Miecia bardzo się ucieszył. Niemal od razu się z nami zaprzyjaźnił.

Krzyś był inny od znajomych spotykanych na „trasie”, zresztą on na tej „trasie” prawie nie bywał. Nie był artystą ani poetą. Miał poważną etatową pracę, starannie wymyślone plany na przyszłość i ciekawe pomysły na zdobywanie świata. Doskonale znał francuski, bo jego tata w domu rozmawiał z nim wyłącznie w tym języku.

Przychodził do nas wieczorami, czasem sam, czasem z Halinką, jego narzeczoną. Halinka była Lublinianką i właśnie kończyła studiować prawo. Siedziało się przy herbacie, rozmawiając na najrozmaitsze tematy, czasem przy butelce wina. Czasem graliśmy w karty. Innym razem urządzaliśmy seans spirytystyczny. Niestety nie bardzo chciał nam się talerzyk kręcić.

Któregoś takiego wieczoru, już dosyć późną godziną, kiedy miała się ku końcowi poważna dyskusja, zapukał ktoś do naszych drzwi. Poszliśmy z Mieciem otworzyć. Za drzwiami stał ciemnowłosy mężczyzna w jakiejś dziwnej, chyba czerwonej kamizelce. Powiedział: – Cześć – i skierował się do środka. Pomyślałam, że to jakiś znajomy Miecia, a Miecio myślał, że to mój.

Zrobiło się całkiem późno. Krzysio z Halinką zaczęli się żegnać, a przybysz rozsiadł się wygodnie na krzesełku. Zapytałam Miecia, kto to jest, a kiedy się okazało, że Miecio go nie zna, zapytałam przybysza, skąd on tu się wziął. Okazało się, że był to poeta Ratoń i że niejaki Cegła – malarz, którego znaliśmy przelotnie – powiedział mu, że może się u nas przespać. Zapadła już noc, jakoś nie potrafiłam go wyprosić, przedrzemał u nas na dywanie. Wyszedł rankiem, nawet nie powiedziawszy „dziękuję”. Pojawił się znowu kilka dni później, by wykorzystać do drzemki nasz dywan otrzymany od Mieciowej mamy. Tym razem spotkał się z moim zdecydowanym sprzeciwem.

Krzyś pracował w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej. Był kierownikiem klubu. Odwiedzaliśmy go w tym klubie, przychodziliśmy tu często na potrawę z kari, na herbatę. Klub towarzystwa cieszył się sporym zainteresowaniem ludzi ciekawych świata, a barek z indyjską kuchnią i niewygórowanymi cenami był wspaniałą alternatywą dla stołowników barów mlecznych. Zapoznanie się z kuchnią wegetariańską stało się bardzo przydatne w okresie kartek i długich kolejek po mięso. Ja po prostu, unikając kolejek, bez żalu oddawałam nasze kartki mięsożernym.

To Krzyś zlecił Mietkowi przygotowanie wystawy fotograficznej – zdjęć z Indii autorstwa pani Kemplicz.

Malina Michalska

To dzięki Krzysiowi tu, w klubie indyjskim, nastąpiło moje pierwsze zetknięcie z jogą. Krzyś zorganizował spotkanie z Maliną Michalską, pierwszą w Warszawie popularyzatorką hatha jogi. Malina Michalska w styczniu 1967 z rąk ambasadora Indii w Polsce, dr N.V. Rajkumara, otrzymała dyplom upoważniający do prowadzenia szkoły hatha jogi.

Niewielka sala konferencyjna towarzystwa wypełniła się po brzegi. Pani Malina opowiadała o zaletach jogi, o jej walorach zdrowotnych, o pozytywnym wpływie na psychikę. Potem zademonstrowała wykonanie kilku asan.

Widownia słuchała w ciszy jej słów, przyglądała się z uwagą prezentowanym ćwiczeniom. Pozostała mi w pamięci zachwycona twarz mocno okrągłej pani w ciemnej bluzce z dużym marynarskim kołnierzem.

Krzyś opowiadał zabawną historyjkę z przygotowań do pokazu. Siedział właśnie w swoim niewielkim gabineciku obok sali klubowej. Na sali pani Malina przygotowywała układ ćwiczeń. Zza zamkniętych drzwi dobiegł go głos pani Maliny: – Panie Krzysiu, panie Krzysiu, niech mi pan pomoże. – Otworzył drzwi i ujrzał panią Malinę siedząca na podłodze z nogą założoną za głowę. – Panie Krzysiu, niech mi pan pomoże, nie mogę zdjąć tej nogi…

Byłam naprawdę zachwycona tym odkryciem jogi. Kiedy w 1972 roku ukazała się w księgarniach książka pani Maliny Michalskiej Hatha joga dla wszystkich, kupiłam ją natychmiast i zaczęłam pracowicie ćwiczyć według jej wskazówek proponowane układy asan.

Któregoś lata pojechaliśmy z Krzysiem i Halinką na wakacje na Mazury. Żadne z nas nie znało jeszcze mazurskich jezior. To, nad którym mamy rozbić nasze namioty, wybrane zostało na mapie. Bardzo ładnie się na tej mapie prezentowało – niezbyt duże, otoczone lasami. Niestety zaskoczył nas los. Na miejscu okazało się, że nasze jezioro znajduje się na terenach wojskowych.

W tej nieprzyjemnej sytuacji udaliśmy się na poszukiwanie innego miejsca na nasze obozowisko. Napotykaliśmy piękne miejsca, ale pełne ludzi, a nam się marzyło spokojne ustronie. No i w końcu znalazła się polanka nad brzegiem wody wśród lasu. Szczęśliwi rozstawiliśmy namioty i zaczęliśmy urządzać obozowisko.

Następnego ranka obudziło nas ryczenie krów. Otóż po wyjrzeniu z namiotu okazało się, że ta piękna polanka jest miejscem porannych przemarszów krów do wodopoju. No cóż, pogodziliśmy się z losem, pozostając. W końcu krowy przechodziły tędy tylko rano.

Przed rozpoczęciem przygotowań do pierwszej obozowej kolacji Krzyś rzucił pytanie:

– Gotujemy razem czy osobno?

Miecio ze znanym sobie poczuciem humoru i talentem do przewrotnych pomysłów powiedział:

– Osobno.

Krzyś niestety za wiele poczucia humoru nie miał. Potraktował sprawę poważnie i tak już zostało. Nikt nie miał o to do siebie pretensji. Żal mi trochę było Krzysia, kiedy za każdym razem nieudolnie zabierał się do rozpalania ogniska, a Mieciowi udawało to się absolutnie bezproblemowo. I tak jak my już kończyliśmy jedzenie zupki, Krzyś dopiero ustawiał garnek na ogniu.

Dni upływały dość monotonnie. Miecio z Krzysiem wypływali pontonem na połów ryb, a ja z Halinką poszukiwałyśmy w lesie poziomek. Miecio był starannie przygotowany do rybołówstwa – zabrał ze sobą haczyki i żyłkę, a kij wyciął z napotkanej leszczyny. Krzysio korzystał z Mieciowego sprzętu.

Gdzieś po tygodniu czy dziesięciu dniach Miecio zdecydował, że wracamy do Warszawy. Krzysio z Halinką pozostali nad jeziorem.

Halinka po wakacjach wyjechała do Lublina, a po paru tygodniach Krzyś przyszedł do nas z nową dziewczyną, Anią, i przedstawił jako swoją narzeczoną. W następne wakacje odbył się ślub. Miecio był świadkiem na tym ślubie. Skromna weselna kolacja w domu panny młodej. Oprócz nas, jej rodziców i wuja był tylko jeden kolega Krzysia. Pod koniec kolacji państwo młodzi oddalili się w podroż poślubną. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dowiedzieliśmy się, że w ramach tej podróży pojechali nad to samo jezioro, w to same niezbyt przyjazne miejsce, gdzie byliśmy razem w ubiegłym roku z Halinką.

To Krzysiowe małżeństwo trwało zaledwie rok. Po roku nastąpił rozwód z powództwa Ani i Krzysio przyszedł do nas po poradę, jak ma postąpić z podziałem mienia. Przy jego poznańskiej skrupulatności nie bardzo wiedział, co zrobić z telewizorem nienadającym się do przecięcia na pół.

A w niedługim czasie nowe zaskoczenie. Krzyś znowu przyszedł do nas z Halinką i z prośbą, żebym ja udała się do kościoła do księdza potwierdzić, że poprzedni cywilny ślub (Krzysio był ateistą) jest już absolutnie nieważny, bo właśnie za niecały miesiąc ma się odbyć ich ślub, i to w kościele.

Po ślubie, w oczekiwaniu na mieszkanie, do którego mieli się wprowadzić za dni parę, zamieszkali w wynajętym, przejściowym pokoju. Chwila ta zaczęła się przeciągać w miesiące.  

Chyba zgodnie z planem swojego rozwoju Krzyś w którymś momencie porzucił pracę w klubie indyjskim. Przeniósł się do jakiegoś ministerstwa. Zaczął teraz tworzyć Towarzystwo Przyjaciół Kuby, którego staliśmy się członkami. Celem towarzystwa było przygotowanie wycieczki do kraju Fidela. A na razie planowaliśmy wspólną wycieczkę do Bułgarii najbliższego lata 1968. Krzyś już nabył skuter, my mieliśmy dozbierać pieniądze.

Te nasze plany wspólnych bułgarskich wakacji zburzyło aresztowanie Miecia w marcu 1968. Do Bułgarii wyjeżdżał więc tylko Krzysio z Halinką. Przyszli się ze mną pożegnać przed wyruszeniem w tę podróż i wesprzeć w smutnych chwilach. Przyszli cali szczęśliwi, bo wreszcie otrzymali to swoje mieszkanie. Przyszedł też z nimi lubelski kolega Halinki, Kazik Grześkowiak, przyniósł ze sobą gitarę i niespodziewanie spotkanie przerodziło się w jego minikoncert. Był to bardzo piękny wieczór. 

W lipcu Miecio powrócił do domu. Ja przez te cztery miesiące jego przebywania w katowickim więzieniu uzbierałam nieco pieniędzy z wykonywanych przeze mnie prac dla redakcji, dla Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy… Postanowiliśmy z tych pieniędzy zrealizować plan kupienia skutera. Tu najlepszym doradcą miał być Krzysio.

Zadzwoniłam do ministerstwa. – Poproszę pana Krzysztofa Drygasa.

– Pan Drygas nie żyje. Zabił się na motorze w Rumunii – powiedział obojętny głos w słuchawce.

Halinka z Rumunii wróciła sama.

Tak na zawsze porzuciliśmy pomysł kupowania jednośladu. Tak prysły plany dalekich wspólnych podróży. Tak straciliśmy przyjaciela…