Mieszkanie na Kopernika było właściwie mieszkaniem na „szlaku”. Wystarczyło wyjść z domu i już można było spotkać znajomych choćby z widzenia. Wszędzie stąd było blisko. Parę kroków do „Harendy” czy do kawiarni „Artystów” naprzeciw Teatru Polskiego. Niedaleko do kawiarenki PIW-u na Foksal, do Stowarzyszenia Dziennikarzy, lekkim spacerkiem do „Telimeny” czy na Stare Miasto…

Specjalnym miejscem spotkań była też winiarnia „U Hopffera” – maleńki lokalik w domku, przybudówce do kościoła św. Józefa. Dwa stoły ustawione w literę L, a przy nich z dwóch stron drewniane ławy. Pod ścianą naprzeciw bufet i półki z butelkami wina, a za bufetem pani Stasia.

Przy tych stołach zasiadali gęsto bywalcy „szlaku”. Toczyły się rozmowy o sztuce, o literaturze i na tematy bardziej przyziemne. Rozmowy poważne i opowieści roześmiane. Wszyscy się tu znali, czasem od dawna, a czasem dopiero od paru chwil. Znała też pani Stasia chyba wszystkich. Miała czujne oko, potrafiła zażegnać wszystkie niekiedy wybuchające konflikty. Kiedy przychodziłam tu czasem z Mieciem, witała nas radośnie: „O, przyszedł pan Kubuś z żoną”. Jakoś w jednym nie mogła się zorientować, że to na mnie mówiono Kuba.

Lokal był czynny do dziesiątej wieczór i tuż przed dziesiątą pani Stasia oznajmiała gromkim głosem: „Kończymy, pan inspektor już czeka”. Goście zza stołów rozglądali się niepewnie i powoli, spokojnie się oddalali w ciemne ulice.

To mieszkanie na „szlaku” miało swoje dobre i złe strony. Wszystkim było do nas blisko i wpadali ot tak, po drodze, bez najmniejszej zapowiedzi, nie zawsze przeze mnie chętnie witani goście. Przychodzili pogadać, pili herbatki, chętnie zjadali kolacyjki – Miecio świetnie gotował, czasem przynosili jakieś butelkowane napoje. Czasem okazywało się, że tego wieczoru nie zdążą dojechać do domu i spokojnie układali się do snu na dywanie z jakąś poduszką pod głową, lekko przykrywając się kocykiem.

A to nasz przyjaciel, malarz Rysio Antonowicz, nie zdążał na ostatni pociąg do Otwocka, a to Janusz Ułanowicz zwany „Prezesem” nie mógł wracać do żony mieszkającej chyba w Wołominie czy w Zielonce. „Prezesa” zatrudniał Miecio niekiedy do pomocy przy wykonywaniu jakichś większych zleceń wystawienniczych, wtedy przemieszkiwał u nas nieco dłużej i sypiał w śpiworze na antresoli. „Prezes” był uzdolniony manualnie i świetnie sprawdzał się przy wszystkich chałturach. Miał też wszechstronne ambicje artystyczne.

Z „Prezesem” Miecio zaprzyjaźnił się w Bieszczadach, gdzie przybył z nami na obóz zbieraczy jagód. Po zakończeniu obozu obaj pozostali w Bieszczadach niemal do końca października. Mieszkali razem w namiocie, razem zbierali grzyby sprzedawane do skupu w przedsiębiorstwie „Las”, razem zatrudnili się u bacy, pomagając mu za skromne wyżywienie w produkcji oscypków.

To właśnie w Bieszczadach zaczął Miecio rzeźbić w drewnie. Powstały niewielkie drewniane maseczki. „Prezes” też natychmiast postanowił zostać rzeźbiarzem. Graficzny talent „Prezesa” ujawniał się w pierwszych dniach każdego miesiąca. A to z przyczyny dość specyficznej: jako osoba pracująca na etacie miałam prawo do posiadania abonamentu na korzystanie z miejskiej komunikacji. Taki abonament to był kartonik ze zdjęciem i z wpisanymi personaliami jego posiadacza. Każdego miesiąca kupowało się kolorowy znaczek z numerem miesiąca i znaczek taki, po odklejeniu poprzedniego, naklejało się na kartonik. Każdego miesiąca znaczki miały też zmieniany kolor. „Prezes” pojawiał się przeważnie już pierwszego i padało nieodmienne pytanie: „Czy możesz mi dać ten stary znaczek?”. Po czym siadał przy stole i wypożyczonymi od Miecia pędzelkiem i farbami precyzyjnie dopasowywał jego wygląd do aktualnego.

W momencie, kiedy udało nam się wejść w posiadanie pierwszego własnego mieszkania, wprowadził się do nas Janusz Żernicki – świetnie zapowiadający się poeta, kolega Miecia z Ciechocinka. Przez parę miesięcy sypiał u nas na antresoli, do czasu, aż udało mu się znaleźć jakieś bardziej atrakcyjne lokum.

Któregoś wieczoru odwiedził nas zaprzyjaźniony długoletni student prawa i poeta Jurek Bendych, któremu to Miecio wymyślił przydomek literacki „Szmatko”. Jerzy „Szmatko” Bendych dla poety było bezsprzecznie znacznie bardziej zauważalnym nazwiskiem. I tak później mówiło się na niego po prostu Szmatko.

Przybył więc Szmatko zaprezentować swoją aktualną narzeczoną. Przynieśli ze sobą buteleczkę czerwonego wina. Opowiedzieli, że obecnie pracują w PIH-u (Państwowa Inspekcja Handlowa), że są inspektorami i praca ta jest świetna, przynosi duże dochody. Teraz właśnie zbierają pieniądze na zakup skutera. Skutery były wtedy bardzo w modzie: krajowe Osy lub zagraniczne Lambretty.

Łatwość zarabiania pieniędzy w PIH-u, czego absolutnie nie kryli nasi goście, polegała na tym, że wystarczyło wejść do prywatnego sklepu, pokazać legitymację i już za chwilę w kieszeni inspektora lądowała niewielka koperta.

Rozmowy przeciągnęły się do późnej godziny. Jurek w którymś momencie odciągnął Miecia do przedpokoju i wyznał mu tak, żebym ja nie słyszała, że Pogodzińską, tę jego narzeczoną, matka wyrzuciła z domu i ona nie ma gdzie spać, więc oni mogliby przedrzemać tę noc u nas na dywanie. No cóż było zrobić. Zostali.

Potem się okazało, że spało im się świetnie i zadomowili się na kolejne noce. Przynosili jakieś wiktuały na kolację. Pogodzińska od rana polewała się „gwazdiką”, ruską perfumą o przeraźliwym zapachu, którą otrzymałam od kogoś w prezencie i nigdy jej nie użyłam, stała więc dotychczas nienaruszona w łazience. Po śniadanku wyruszali do pracy. Gdzieś po tygodniu tego u nas koczowania zaprosili nas, na odwdziękę, na elegancki obiad w jakiejś restauracyjce na Starym Mieście. A w czasie obiadu padła propozycja – ufundują nam tydzień wakacji w Kazimierzu nad Wisłą w zamian za wynajęcie im na ten tydzień naszego mieszkania. Niestety, zdecydowanie nie przystałam na tę propozycję. Nie byłam pewna, co oprócz „perfumy” może być potrzebne Pogodzińskiej. Moje obawy co do szlachetności tej damy okazały się o tyle słuszne, że kiedy nazbierali już pieniądze na skuter, znikła gdzieś razem ze skuterem.

Specjalny rodzaj „spaczy” stanowili Boguś Paszkiewicz i Misiek, czyli Mirek Wójcikowski. Obydwaj już od dawna studiowali prawo. Boguś pisywał w „Sztandarze Młodych”, bywał w „Hybrydach”, w „Stodole”, zawsze starannie ubrany, z nieodłączną fajką. Za Miśkiem nie przepadałam. Naraził mi się już przy pierwszej wizycie, przywłaszczając sobie dwie Mieciowe rzeźbki przywiezione z Bieszczad. Obydwaj mieszkali w akademiku na Jelonkach, ale jakoś nie zawsze chciało im się na te Jelonki wracać, a na Kopernika było zdecydowanie bliżej, więc wpadali przedrzemać nockę, a czasem parę nocek.

Czasem też sypiał u nas Sławek Biegański, jeszcze nim otrzymał swoją pracownię w suterynie na Miodowej. Bywało to w dni, kiedy wybierał się na wieczorne przedstawienie kabaretu „Fioletowy Księżyc” powstałego przy teatrze STS. Wędrowaliśmy wtedy razem na to przedstawienie.

Najgorsze bywały, na szczęście rzadkie, wizyty poranne. O dziesiątej rano niekiedy pojawiał się Iwo – student SGGW czy SGPIS-u. Rozsiadał się pośrodku pokoju i zdawał Mieciowi relacje ze swoich ostatnich osiągnięć głównie w sklepikach z piwem. Z pewnym trudem udało mi się odzwyczaić go od tej potrzeby wygłaszania monologów właśnie w naszym domu.

W pudełkach ze zdjęciami znalazłam przypadkiem wykonane przez Mietka portreciki niektórych znajomych z „trasy”, niestety tak się składa, że nie mam fotografii wielu najbardziej zaprzyjaźnionych…

To przygarnianie potrzebujących wyniosłam z domu. To w mieszkaniu moich rodziców nocowali różni wileńscy przyjaciele Taty rozsiani teraz po całej Polsce, przyjeżdżający na chwilę w jakichś interesach do Warszawy. To u nas, mimo nie najwspanialszych warunków, zatrzymywały się na czas dłuższy ich dzieci uczęszczające do warszawskich szkół czy uczelni. To w naszym domu znajdowały schronienie łódzkie koleżanki Irenki przyjeżdżające do stolicy…