
Był rok 1985. Nasze drogi z Mietkiem rozeszły się. Szybki rozwód za porozumieniem stron. Bukiecik żółtych róż. To chyba były jedne kwiaty, jakie kiedykolwiek od Miecia dostałam. Spotkanie w kawiarence z moją przyjaciółką Hanią i jej mężem Andrzejem…
Zaczęło się nerwowe poszukiwanie mieszkania dla Miecia i gwałtowne zbieranie pieniędzy na ten zakup. Pomysłu sprzedania naszego mieszkania na Kopernika, na moje szczęście, nie dawało się zrealizować. Nie było chętnych na piąte piętro bez windy, i to w starym budownictwie.
Nie było też zbyt wielu ofert mieszkań nadających się do zakupienia. Mieszkanko na Żoliborzu, z oknem na ruchliwą ulicę, odpadło. Mieszkanie na 3-ciego Maja, niewielkie, do dość poważnego remontu, miało dwa okna na przeciwległych ścianach. Miecio uznał, że dla jego potrzeb będzie bardzo dobre. Podzieli się meblościanką na dwie części: z jednej strony pracownia, z drugiej część mieszkalna z aneksem kuchennym, no i dorobi się mikrołazienkę. Umowa wstępna została podpisana.
Szczęśliwie znalazłam nabywcę na niedawno zakupioną i urządzoną dla Miecia pracownię w naszym domu na Kopernika. Nawet udało mi się ją sprzedać na korzystnych warunkach. Miało się tam znaleźć biuro prywatnej szkoły języka angielskiego.
Zliczyłam wszystkie posiadane oszczędności i zabrałam się za sprzedawanie wyposażenia wnętra. Sprzedawałam wszystko, co się do sprzedaży nadawało i na co znalazł się nabywca. Tak oddaliły się sekretera i piękne, ogromne, kryształowe lustro, w misternie rzeźbionej, czarnej drewnianej ramie ze złoceniami, oparte na czarnej konsolce z białym marmurowym blatem.
Antyczną sekreterę kupiliśmy kiedyś w Jeleniej Górze, czyli na Ziemiach Odzyskanych. W Jeleniej Górze nie było żadnych antykwariatów ani sklepów z antykami, ale byli handlarze antyków przechowujący w obszernych piwnicach zbiory mebli i najrozmaitszych pięknych przedmiotów zgromadzonych/pozbieranych z opuszczonych poniemieckich domów. Wracając z nart ze Szczyrku, zatrzymywaliśmy się w Jeleniej Górze po antykowe zakupy.
Lustro przywędrowało z Ziębic. W Ziębicach mieszkał zaprzyjaźniony dentysta, poznany na obozie narciarskim w Dusznikach. Pan dentysta był kolekcjonerem obrazów, kupowanych w galeriach Desy, kupował też poniemieckie antyki od ziębickich handlarzy. Często za swoje usługi otrzymywał od pacjentów, znających jego upodobania, honoraria w naturze. To wspaniałe lustro kupiliśmy właśnie od niego. Konsolkę dowiózł nam osobiście, przyjeżdżając pociągiem w jakichś interesach do Warszawy.
Obydwa meble nabyła współwłaścicielka butiku z damską garderobą. Bardzo jej się podobały i nawet nie zamierzała się targować, ale niestety przyszła ze swoją wspólniczka. A ta wpadła w szał targów, robiła, co mogła, żeby obniżyć proponowaną przeze mnie cenę.
Sprzedałam też moje zbiory sztuki ludowej – niewielką kolekcję drewnianych rzeźb kupionych lub otrzymanych w prezencie od twórców, z którymi robiłam wywiady dla redakcji „Nasz Klub”. Było mi trochę żal pięknego klęczącego anioła wyrzeźbionego w lipowym drewnie. Żal mi też było sprzedanych obrazów – „Jak powstaje A” Jerzego Zielińskiego i pięknego kolorowego obrazka ludowego artysty.
Te nerwowe sprzedaże pozwoliły uzbierać pieniądze na zakup mieszkanka, ale jeszcze nie wiadomo było, skąd wziąć fundusze na remont. Miecio pracował na zwolnionych obrotach, a chwilami nie pracował wcale. Ja miałam w szkole tylko pół etatu.
Udałam się do pana dyrektora szkoły, przedstawiając mu moją aktualną sytuację finansową i prosząc o dodanie mi jakichś zajęć. Odesłał mnie życzliwie do swego zastępcy. Niestety pan Broniszewski nie przewidywał dla mnie rozszerzenia przydziału godzin. Uczyliśmy podobnych przedmiotów, on projektowania konstrukcyjnego, ja mechaniki budowli, która była podstawą do jego projektowania. On starał się mieć jak najwięcej korepetycji, a moi uczniowie dawali sobie radę bez nich…
Byłam załamana, moje dziennikarstwo urwało się wraz z likwidacją redakcji, a w szkole mikropensyjka półetatowca. Miecio wprawdzie uważał, że będę dalej prowadziła jego interesy, ale wiedziałam, że już stało się to niemożliwe. W tygodniku „Przekrój” znalazłam ankietę, której wypełnienie określało poziom stresu badanego. Wypełniłam i ilość uzyskanych punktów wystarczała na dwa samobójstwa.
I wydarzyła się rzecz absolutnie niespodziewana. Na samym początku października odwiedziła nas Urszulka Kowalska. Opowiedziałam jej o mojej obecnej zawodowej sytuacji i że pozostaję z pensją 7000 zł, a ona najspokojniej w świecie powiedziała: „A moja znajoma ze Skolimowa poszukuje pracownika do pralni. Na początek daje 30.000. Nie zastanawiałam się ani chwili. Błyskawicznie znalazłam osobę chętną do przejęcia moich godzin w szkole. Pan dyrektor nawet się ucieszył, że przestaję pracować w zarządzanej przez niego placówce, mimo moich świetnych kwalifikacji i świetnych wyników. Zgłosił mnie miesiąc wcześniej do otrzymania złotego medalu za pracę w szkolnictwie. Cóż, czasy były niepewne, wprawdzie byłam zasłużonym pedagogiem, ale to ja zakładałam koło „Solidarności” w naszej szkole i nie kryłam swoich poglądów.
No i stało się. Po dwudziestu latach pracy w zawodzie nauczyciela (w tym 19 lat w Technikum Architektoniczno-Budowlanym i Żeńskiej Szkole Architektury) rozstałam się ze szkołą. Stałam się za to jedynym oficjalnym pracownikiem prywatnej pralni na Ochocie z oficjalną pensją 14.000 zł. A 14 października, w Święto Nauczyciela, będąc pracowniczką branży pralniczej, odbierałam na Zamku Królewskim złoty medal za pracę w szkolnictwie. Pan dyrektor nie wycofał mojej nominacji do medalu, żeby broń Boże nie narazić się władzom oświatowym. Jednak tę moją nominację starannie w szkole przemilczał.
Z tej mojej pracy w szkole zostały mi 3 fotki wykonane przeze mnie na jakiejś wyjazdowej konferencji (organizowane celem dokształcania pedagogów) i jedno zdjęcie, na którym też ja występuję.
Na dwóch pierwszych na pierwszym planie dyrektor Burcon, w dwóch pozostałych, druga od lewej pani dyrektor Janina Kucharska – najwspanialsza osoba w szkole.
Została też pamiątkowa filiżaneczka, którą otrzymałam od koleżanki – pani Jadzi Żarnoch w podzięce za wspaniale dla niej ułożony roczny plan zajęć.

Pralnia mieściła się na małej uliczce w suterynie. Trzy pokoiki urządzone starymi meblami, z zasłonkami na oknach uszytymi przez właścicielkę z jakichś mocno wypłowiałych perkalików. Zajmowała też dużą przestrzeń w nieoświetlonych pomieszczeniach piwnicznych.
Lila, właścicielka pralni, była osobą świetnie zorganizowaną i bardzo obrotną. Pralnia oficjalnie zajmowała się chemicznym praniem kożuchów i innego rodzaju odzieży. Tu na Częstochowskiej był punkt przyjęć i wydawania dostarczanej do prania odzieży. Tu też odbywało się wykańczanie upranej garderoby – dofarbowywanie kożuchów, odparowywanie, prasowanie. Właściwa pralnia znajdowała się w Pruszkowie i to do niej dowoziła Lila swoim małym fiatem ogromne wory wypchane przyjętymi do prania skórami i szmatkami.
Oprócz mnie pracowało tu jeszcze na czarno dwóch panów – w piwnicznych kazamatach zajmowali się dofarbowywaniem upranych kożuchów. Pan Maciek, pracownik naukowy Politechniki Warszawskiej, zwolniony z pracy za działalność w „Solidarności”. Drugi to pan Kazio, szczupły, siwy, lekki świr, entuzjasta parapsychologii, do pracy bez względu na pogodę przyjeżdżał na rowerze. Trochę się go obawiałam, nigdy nie wiadomo było, co wymyśli i na jaki temat podejmie wywód. Wywróżył mi z ręki, że nigdy nie wyjadę poza granice Europy, a kilka dni później miałam zostać jego medium w Australii. Podobno mieszkał w nieczynnym zsypie na śmieci czy jakiejś komórce w domach za Żelazną Bramą, bo żona nie wpuszczała go do mieszkania.
Do moich obowiązków należało przyjmowanie i wydawanie garderoby oraz ewentualne prasowanie i odparowywanie. Najważniejszą rzeczą było dokładne opisanie przyjmowanej do prania sztuki. Wynalezienie każdego uszkodzenia, każdej plamki niedającej gwarancji na jej usunięcie i opowiedzenie klientowi, czego może się nie udać naprawić mimo naszych najlepszych chęci i najlepszych umiejętności. Tak przygotowany klient może być zachwycony przy odbiorze, jeżeli tylko cokolwiek będzie lepiej niż w przewidywaniach. Starannie przeszkolona przez właścicielkę, potrafiłam sprostać jej wymaganiom tak dalece, że nawet w którymś momencie zaproponowała mi wejście w spółkę, ale tego wolałam nie ryzykować.
Lila była pracodawcą wymagającym, ale też dbającym o pracownika. Kiedy przyszło płacić podatek od zakupionego Mieciowego mieszkania, powędrowałam do urzędu skarbowego, żeby ustalić wysokość tej opłaty. Mimo iż interweniowałam u kierowniczki odpowiedniego działu, opisując stan nabytego mieszkania, wyszła dość pokaźna kwota do uiszczenia. Użaliłam się Lili. Powiedziała: „Nie płać, pójdziemy razem”. Lila miała znajome urzędniczki z Ochoty. „Pierały” u niej bez obciążeń finansowych. Przyszłyśmy do jednej z nich. Zapoznała się ze sprawą i powędrowała ze mną do specjalistki od dzielnicy Powiśle, a ta udała się ze mną do odpowiedniej pani kierowniczki. Siedziała przy biurku nad talerzykiem z kanapką, zajmując się cerowaniem dziury w palcu rękawiczki. Wysłuchała uważnie, z czym przychodzimy, i niemal nie przerywając rozpoczętego zajęcia, obniżyła wcześniej ustaloną wysokość opłaty o 50%.
W listopadzie rozpoczął się okres szczególnie intensywnego prania kożuchów. Pakowałyśmy te wielkie wory i wpychałyśmy do malucha. Dwa na tylne siedzenie, jeden w miejsce usuniętego fotela dla pasażera, czwarty na dachowy bagażnik. Któregoś wieczora, wracając z towarem z pruszkowskiej pralni, wpakowała się Lila tym swoim maluchem pod nadjeżdżający autobus. Maluch to jakoś dzielnie przetrwał. Lila dowiozła towar do naszej placówki. Wszystko wypakowałyśmy, ale gdy wróciła do domu, okazało się, że się źle czuje. Na drugi dzień lekarz zalecił gorset i leżenie chyba na dwa tygodnie. Teraz ja zawiadywałam całą pralnią i odbieraną od klientów kasą. Wieczorem z utargiem wracałam do domu eskortowana do tramwaju przez pana Kazia. Lila, w obawie o pozostawione mi swoje interesy, podniosła mi wynagrodzenie z 30 na 60 tysięcy. Tym sposobem udało mi się bez długów zakończyć remont mieszkania na 3-Maja.
Myślę, że gdyby niektóre „życzliwe” koleżanki ze szkoły architektury wiedziały, ile w tej pralni zarabiam, wpędziłoby to je z zawiści w ciężką chorobę.
W pralni mimo świetnych warunków finansowych wytrwałam tylko do lata. Była to ciężka praca fizyczna, miałam do tego zbyt delikatne ręce. Poza tym było zupełnie nie dla mnie przebywanie na dłuższą metę w tym raczej ponurym miejscu i z szefową wiedzącą wszystko najlepiej na każdy temat.