Srebrny interes rozwijał się bardzo dobrze. Niezbędne oprzyrządowanie zostało zakupione na kredyt z Banku Rzemiosła. Miecio nabierał doświadczenia w pracy w tym nowym dla niego materiale. Powstawały coraz bardziej precyzyjne dziełka, nowe, oryginalne formy.

Produkcja biżuterii wymagała posiadania odpowiednich surowców – srebra, kamieni… Mając już zarejestrowaną puncę, srebro można było kupować oficjalnie w ilościach udokumentowanych zużyciem na oficjalnie sprzedawane wyroby. Srebro w postaci łyżeczek i najrozmaitsze korale i koraliki można było czasem kupić na niedzielnych bazarkach. Chodziliśmy więc w niedzielne poranki i przedpołudnia w poszukiwaniu surowców na „Wolumen”, tak nazywano bazar na Bielanach mieszczący się przy ulicy Wolumen. Sprzedawano tu płyty gramofonowe, sprzęt elektroniczny i były tu także starocie.

Drugim miejscem naszych niedzielnych wędrówek była Skra. Bazar na stadionie Skry powstał tuż po zakończeniu stanu wojennego. W 1983 roku władze klubu sportowego udostępniły handlującym teren wokół stadionu. Niemal natychmiast Skra stała się największym i najważniejszym niedzielnym bazarem Warszawy. Dopiero w 1989, po powstaniu bazaru na Stadionie Dziesięciolecia, Skra straciła swoje znaczenie i zaczęła chylić się ku upadkowi. Na Skrze można było kupić niemal wszystko. Towary krajowe i zagraniczne, obuwie, odzież, książki, luksusowe artykuły spożywcze przysyłane w paczkach zza granicy – czekoladę, kawę Lavazza…

Przy okazji tych bazarowych wędrówek wynajdowałam czasem coś niedrogiego i oryginalnego dla siebie. Na Wolumenie wypatrzyłam niewielki zniszczony obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej – kupiłam go z sentymentu do mojego rodzinnego miasta, a potem Mietek starannie go odrestaurował.

madonna Ostrobramska

Na Skrze kupiłam piękny w kolorze, fioletowy, wykończony złotą nitką indyjski szal, a Miecio kupił szczenię, które miało być jamniczką. Otrzymała na imię Zuzia i okazała się być bardzo dzielną istotą wielce jamnikopodobną.

Na Skrze oprócz zakupów osiągnęłam też osobiście parę sukcesów handlowych. Nasz przyjaciel Lesio mieszkał w pobliżu stadionu i co niedziela rozstawiał na bazarku polowe łóżko. Rozkładał na nim ubranka dziecinne, z których właśnie wyrosły jego synek i córeczka. Rozkładał też książki kupowane spod lady w zaprzyjaźnionych księgarniach (były to czasy dziś niewyobrażalne – książka była towarem trudno dostępnym). Te drobne łóżkowe sprzedaże poprawiały znacznie jego budżet domowy. Postanowiłam dołączyć do Lesiowego biznesu i którejś niedzieli przytaszczyłam tekturowe pudło, a Miecio przydźwigał torbę już mi niepotrzebnych fragmentów garderoby. Wrzuciłam wszystko bezładnie do pudła i umieściłam kartkę z napisem „wszystko po 10 zł”. Dziś to nic nowego, ale wtedy na Skrze byłam prekursorką. Już po dwóch godzinach pudło było puste.

Drugi mój sukces handlowy zawdzięczałam Lesiowi. Będąc na krótkim wakacyjnym wyjeździe, w podwrocławskim miasteczku w sklepie z obuwiem zobaczyłam piękne męskie buty sportowe, sznurowane, z jasnej skóry, na traktorowej podeszwie. No nie były to buty dla mnie, a i na Mietka były zdecydowanie za duże, poza tym dosyć drogie, a ja nie miałam tyle pieniędzy. Jednak myśl, że na pewno w Warszawie znalazłabym na nie kupca, nie dawała mi spokoju, a w sklepie była tylko jedna para. Zaproponowałam, że zapłacę czekiem (nikt jeszcze wtedy nie wyobrażał sobie, że wkrótce powstaną karty płatnicze). W sklepie nie chcieli przyjąć czeku, więc czek zrealizowałam w banku i dopiero w Warszawie uzupełniłam debet na koncie.

W najbliższą niedzielę po powrocie do Warszawy wyruszyłam na Skrę z tym wspaniałym nabytkiem. Lesio obejrzał buty starannie i ustalił cenę sprzedaży trzy razy wyższą od ceny nabycia. Uważałam, że absolutnie przesadził, ale ku mojemu zaskoczeniu wkrótce znalazł się zachwycony nabywca.

Różne kamyki i koraliki przynosili znajomi. Redakcyjna koleżanka sprzedała Mieciowi do przetopienia dwie srebrne łyżki i nadszarpniętą zębem czasu srebrną torebkę. Torebka bardzo mi się podobała, więc nakłoniłam Miecia, żeby ją odrestaurował i do dziś wisi u mnie na ścianie.

Znajoma znajomych przyniosła, zakupiony w Indiach, sznur granatów. Granaty były bardzo ładne i świetnie nadawały się na oczka do pierścionków, więc kupiłam je bez targów. Przy okazji tej transakcji właścicielka granatów opowiedziała nam dramatyczną historię, jaka spotkała ją na tej indyjskiej wycieczce. Kiedy w 1982 poluzowano stan wojenny, rozpoczęły się pierwsze wyjazdy zagraniczne w zorganizowanych grupach. Do Indii pojechała z kolegą. Była to wyprawa turystyczno-handlowa. Grupa wyjeżdżała wspólnie, a po przybyciu do Indii każdy organizował sobie pobyt na własną rękę.

Przylecieli do Bombaju. Udało się bez problemu posprzedawać przywiezione towary, podróżowali trochę po Indiach, a kiedy zbliżył się czas powrotu, powrócili do tego miasta. Zakwaterowali się w jakimś niedrogim hotelu, porobili planowane zakupy i w dniu planowanego wylotu przyjechali taksówką na lotnisko. Jakież było ich zdumienie, kiedy okazało się, że nie ma dla nich miejsca w samolocie i że muszą przyjechać jutro. Niestety ta sama sytuacja powtarzała się przez kilka kolejnych dni. W tamtych czasach z Warszawy do Indii latało się tylko samolotami radzieckiej linii Aerofłot. Nie było szans na zmianę przewoźnika. Pieniądze zaczynały się kończyć – hotel, przejazdy taksówką na odległe lotnisko, wyżywienie. Wpadła więc na desperacki pomysł – zadzwoniła do rodziców z prośbą o przysłanie telegramu, że zmarła jej siostra (siostry na szczęście nie miała) w nadziei, że przedstawienie takiego telegramu na lotnisku czy w radzieckim konsulacie pomoże im wrócić do kraju. Aż tu, nim dotarł telegram od rodziców, umarł Breżniew. Pomysłowy kolega wpadł na genialny pomysł – powędrowali pośpiesznie do radzieckiego konsulatu, żeby się wpisać do księgi kondolencyjnej, a wpisując się do księgi, mówiąc o ich żalu z powodu odejścia tak wybitnego męża stanu, wspomniał jakby na marginesie o ich kłopotach z powrotem do Warszawy. Był to strzał w dziesiątkę – już dnia następnego znalazło się dla nich miejsce w samolocie.

***

Przygotował Miecio dwa wzory pierścionków nadających się do powielenia, zaniosłam je na komisję do Sztuki Polskiej. Zostały przyjęte i otrzymaliśmy zamówienie na 100 sztuk każdego wzoru. Miecio wprawdzie się ucieszył, ale perspektywa wykonywania stu egzemplarzy jednego wzoru, stu takich samych pierścionków, tego sobie po prostu nie mógł wyobrazić. Po krótkim namyśle postanowił zatrudnić pomocnika. Zaproponował współpracę Piotrowi, koledze z kursu metaloplastyki. Piotrek nie miał aktualnie żadnych zleceń, więc chętnie się zgodził, tym bardziej że wzory nie były zbyt skomplikowane, a przy jego umiejętnościach łatwe do powtórzenia.

Wkrótce dodatkowym pomocnikiem stał się Krzyś Dąbrowa. Krzyś był byłym studentem Wyższej Szkoły Pożarniczej, relegowanym ze Szkoły za udział w strajku studentów. Udzielał się w kościele Świętego Marcina przy rozdzielaniu darów z zagranicy dla rodzin internowanych działaczy „Solidarności”, dla zwolnionych z pracy, dla ludzi materialnie pokrzywdzonych przez stan wojenny. Przychodził do nas wieczorem, chętnie zostawał na kolacji, niekiedy przynosił dla uświetnienia tego wieczornego posiłku jakąś puszkę otrzymaną w kościele – dar dla wolontariusza.

Dostał też Krzysio z kościoła dwa bilety na Stadion Dziesięciolecia, do strefy dla VIP-ów, na mszę, którą miał odprawić przybywający do Warszawy Jan Paweł II. Miecio właśnie wyjeżdżał z kolegą na ryby, więc to ja pomaszerowałam z Krzysiem na stadion.

Wyruszyliśmy, wydawało nam się, odpowiednio wcześniej. Tramwaje nie jeździły. Mostem Poniatowskiego szły tłumy, a kiedy dotarliśmy do stadionu, okazało się, że przedostanie się do tego VIP-owego sektora jest już absolutnie niemożliwe. Zatrzymaliśmy się więc w gęstym tłumie zgromadzonych. Nie miałam właściwie szans zobaczenia czegokolwiek. Momentami wspinałam się na przyniesiony ze sobą maleńki składany stołeczek z płóciennym siedzeniem, żeby zaczerpnąć więcej powietrza. Na szczęście stadion był świetnie nagłośniony, więc nawet będąc daleko, słyszało się każde słowo papieża.

Powrót mostem Poniatowskiego przebiegał w nerwowej atmosferze. Na moście dużo milicji, nad mostem latają helikoptery, nie wiadomo, jakie mają zamiary, jakie są rozporządzenia. Robiło się już ciemno. Ludzie starali się jak najszybciej oddalić z tego mostu. Zeszliśmy najbliższymi schodami na Wybrzeże Kościuszkowskie i szybko uliczkami w kierunku Kopernika. Jeszcze tylko Solec i Tamką do góry. Na Solcu naprzeciw nam równym krokiem zbliżał się oddział ZOMO. Z daleka widać ich ogromne tarcze z pleksi. Zagrodzili całą szerokość ulicy. Ludzie wpadają w popłoch, nie ma gdzie uciekać. Parę osób wspina się po siatkowym płocie i przeskakuje na jakieś podwórko, reszta, w tym i ja, stara się maksymalnie przykleić do ścian zamkniętego kiosku. Szczęśliwie chwile grozy minęły. Zomowcy zawrócili.

Krzyś wprawdzie nie posiadał umiejętności srebrniczych, ale przydawał się bardzo do wykonywania prac wykończeniowych – polerowania gotowych wyrobów miękką ściereczką. Zajmował się też szlifowaniem kawałków dużych muszli z macicą perłową we wnętrzu.

Przy tym szlifowaniu muszli powstała wielka podwórkowa awantura.

Tata się dowiedział, że w naszym domu ktoś sprzedaje maleńki, ośmiometrowy lokalik, w oficynie na pierwszym piętrze. Zasugerował, że byłoby to świetne pomieszczenie na pracownię dla Mietka. Po niewielkich pertraktacjach ze sprzedawcą lokalik został zakupiony. Miecio pomalował ściany, pod oknem stanął obszerny stół do pracy i wybudowana została antresola wykończona starannie zrobioną barierką. Umieściłam na antresoli gąbkowy materacyk – tu miała się znaleźć część relaksowa. Miecio był zachwycony.

Tak się złożyło, że w parę dni po urządzeniu pracowni srebrniczej zakupiliśmy gdzieś piękne muszle. Fragmenty muszli postanowił Miecio wykorzystać do nowo wymyślonych wisiorków. Trzeba więc było muszle pociąć i odpowiednio doszlifować. To właśnie Krzysio, pod czujnym okiem Mietka, zajął się tą robotą. A że przy tym powstawało sporo pyłu, otworzył okno na podwórko. Już po niespełna półgodzinie pojawiła się na podwórku pani Agnieszka – starsza dama, sąsiadka z mieszkania piętro wyżej, i donośnym głosem zaczęła krzyczeć: „Otrują mnie! Chcą się dorobić milionów na łańcuszkach na ośmiu metrach kwadratowych, otrują mnie!”. Podwórko-studnia w starej kamienicy było bardzo akustyczne. Ten głos pani Agnieszki wypełnił całą podwórkową przestrzeń. W niektórych oknach pojawiły się zaciekawione twarze…

Następnego dnia uprzejmie i najspokojniej, jak umiałam, zaprosiłam panią Agnieszkę do wnętrza pracowni, żeby zobaczyła, że nie ma tu żadnych trujących łańcuszków, że nic się tu złego nie dzieje. Ona wiedziała swoje…

Ten incydent zniechęcił Miecia do nowo urządzonej pracowni. Szlifowanie muszli przeniosło się do piwnicy, a pracownia srebrnicza powróciła do fragmentu naszej kuchni i po części do pokoju. Miecio najchętniej siedział w pokoju przy stole, a pomocnicy uwijali się w kuchni, Zuzia drzemała w koszyku i tylko dla mnie trochę brakowało miejsca.