Zimy w Polsce dawniejszymi czasy były długie i mroźne, toteż najważniejszą rzeczą w każdej szafie były ciepłe swetry i różnego rodzaju zimowe okrycia wierzchnie. Palta na watolinie, pelisy podbijane futrem, futra od najtańszych z królików po bardziej wytworne z norek, lisów czy szynszyli. W latach 60-70. ubiegłego stulecia modnym okryciem zimowym stały się kożuchy. Spod strzechy przeniosły się na salony.
Pralnia, w której rozpoczęłam pracę, w dużej mierze specjalizowała się w praniu kożuchów i przywracaniu im nadszarpniętego upływem czasu wyglądu. Listopad i grudzień były miesiącami najintensywniejszego ruchu. Na wieszakach zwisały kożuchy duże i maleńkie, krajowe i zagraniczne. Można było tu obejrzeć cały przegląd mody kożuchowej. Krótkie, eleganckie kożuszki włoskie, kolorowe, z szalowym puszystym kołnierzem, zawiązywane paskiem w talii. Znacznie solidniejsze kożuszki bułgarskie, beżowe, brązowe, lekkie, starannie wykończone. Wreszcie nasze polskie – duże, solidne, najcięższe, najczęściej w rdzawym odcieniu brązu, przywożone z Sokołowa czy z Podhala. Kożuchy pochodzące z gór były często zdobione kolorowym haftem.
Te nasze polskie kożuchy wraz z rozwojem motoryzacji w Polsce i pojawieniem się małego fiata traciły coraz bardziej na popularności. Trudno było w takim odzieniu wepchnąć się do wnętrza samochodu, a też nie bardzo mieścił się w bagażniku.
Praca w pralni wymagała, od osoby na moim stanowisku, wszechstronnych umiejętności. Oprócz zajęć wysoce intelektualnych i odpowiedzialnych, takich jak rozmowa z klientem, obejmująca odpowiedni, inteligentny opis przyjmowanej do prania garderoby czy obliczenie należności za usługę, były też prace fizyczne, wymagające sporego wysiłku. Upychanie ciężkich kożuchów do wielkich worów, w których odjeżdżały do pruszkowskiej pralni, a potem rozwieszanie już upranych na wieszakach było dla mnie pewnym wyzwaniem. Znacznie trudniejsze było wykańczanie upranej garderoby. Rozczesywanie drucianą szczotką moherowych sweterków, odparowywanie zamszowych kurteczek i najtrudniejsze – prasowanie męskich garniturów. Na szczęście tych garniturów nie było zbyt wiele.
Niechętnie, a zarazem bardzo uprzejmie witałam pewnego stałego klienta. Miły i sympatyczny pan był naczelnikiem Gminnej Rady Narodowej. Przychodził zwykle z dużą wypchaną torbą. Nic nie miałam do tego pana, ale wpędzała mnie we frustrację spodziewana zawartość tej jego torby. Pan przynosił do prania dużą ilość niewielkich dziewczęcych sukieneczek, suto zdobionych falbankami. Były to sukieneczki jego córek, które, jak mówił, sam też chętnie szyje. To właśnie te sukieneczki były moim utrapieniem. Wiedziałam, ile trudu sprawi mi ich staranne uprasowanie. Pan był przy tym jednym z najważniejszych klientów dla Lili, właścicielki pralni, bo od jego decyzji mógł zależeć los jej firmy.
Nie byłam przyzwyczajona do codziennego ośmiogodzinnego przebywania w jednym miejscu. Praca nauczyciela w szkole średniej i wyższej jest po części wolnym zawodem. Zajęcia w różnych godzinach, niecodziennie, prace w domu wykonywane w dowolnie wybranym czasie. A tu od dziesiątej do osiemnastej i na dodatek dalekie dojazdy.
Monotonię szarych dni w tej raczej ponurej suterynie przerywały niespodziewane wydarzenia. Zdarzyło mi się wydać niewłaściwy kożuch. Po odbiór kożucha przyszedł znajomy klientki. Sprawdziłam kwit, przyjęłam pieniądze, ale z wieszaka zdjęłam sąsiedni. Moją pomyłkę odkryła dopiero właścicielka kożucha. Jak się okazało, mieszkała w Grójcu. I tak musiałam, w absolutnej tajemnicy przed Lilą, mimo marnej pogody, udać się w niedzielę na wycieczkę do Grójca.
Innym razem udało mi się zalać pralnię. Żelazko do prasowania na parze było na stałe połączone z kranem gumową rurką. W sobotni wieczór wyłączyłam żelazko i przekręciłam zaworek zamykający dopływ wody, ale nie zakręciłam dodatkowo kranu. W poniedziałek rankiem przyszłam radośnie do pracy. W korytarzyku przed drzwiami pralni stali pan Maciek, tajny pracownik naszej firmy, i jego żona Ania, pracownik naukowy Instytutu Geologii. Powiedzieli mi ze smutkiem, że zalało pralnię. Otworzyłam drzwi i stwierdziłam z przerażeniem, że cała pralnia, wszystkie jej trzy pokoje toną w wodzie sięgającej do kostek. Na szczęście nie zalało całej piwnicy – reszta pomieszczeń piwnicznych była położona wyżej o dwa schodki. Cóż, zdjęłam buty i rajstopy, na nogi włożyłam drewniane saboty i zaczęłam szufelką zbierać wodę do kubełków. W odwadnianiu pomieszczeń pomagała mi dzielnie Ania. Stała w korytarzyku na górze i wylewała wodę z kubełków do sedesu w toalecie. Już po trzech godzinach intensywnej pracy udało się opanować sytuację. Kiedy tuż po pierwszej przyszła Lila, nasza szefowa, Ani już nie było, a ja najspokojniej w świecie siedziałam przy biurku. Lila wyraziła zdziwienie, że podłoga wygląda, jakby była wilgotna. Nie rozwinęłam tematu.
Któregoś wieczoru byłam w pralni sama. Panowie Maciek i Kazio tego dnia nie byli potrzebni. Tuż przed zamknięciem przyszła klientka. Niemłoda już, tęga kobieta, w marnym paletku. Przyniosła do prania jeszcze gorszy płaszczyk. Przyjęłam, opisałam, wręczyłam kwit. Schowała kwit do torby i zadała mi pytanie: – A pani to się tak sama tu nie boi? – I dodała: – A przed komendą milicji na Pradze w zeszłym tygodniu znaleźli kobietę z odciętą głową i była trzy razy zgwałcona. – Po czym wyszła, nie czekając na moją odpowiedź. Zrobiło się jakoś straszno. Czym prędzej pozamykałam wszystkie drzwi i pobiegłam do tramwaju.
Dwa dni później w środku dnia przyszły dwie dziewczyny w poszukiwaniu paska od odebranej wczoraj kurteczki. Przeglądały pęk pasków przywiezionych ostatnio z Pruszkowa (oni tam nigdy nie mieli zwyczaju kompletować oddawanej garderoby). Chwilę później wszedł młody człowiek po odbiór upranych spodni. Wyglądał jakoś dziwnie, ubrany byle jak, rozglądał się po pomieszczeniu. Szybko odnalazłam te jego spodnie. Szybko schowałam do szuflady w biurku przyjęte pieniądze. Chciałam, żeby wyszedł, nim odejdą dziewczyny, ale on jakoś się ociągał z tym wychodzeniem. Dziewczyny się oddaliły, a on wciąż stał, gapiąc się na biurko.
Widział, jak wkładałam pieniądze do szuflady, a tam były jeszcze wcześniejsze wpłaty za trzy kożuchy. Myślałam gorączkowo, co mam zrobić, jak zażąda pieniędzy.
Zapytałam jak najspokojniej: – Czy coś się nie zgadza?
Milczał jeszcze dłuższą chwilę, po czym, dalej wpatrując się uporczywie w biurko, powiedział cicho:
– Chciałem panią zaprosić na kawę… W marcu przyszedł do mnie list ze Szkoły Architektury. To moje byłe uczennice zapraszały mnie na studniówkę. Studniówka odbywała się w kawiarni Nowy Świat, sto metrów od mojego domu. Poszłam. Dziewczyny powitały mnie radośnie. Mniej radośnie witało mnie parę osób z grona pedagogicznego przybyłych na tę imprezę z urzędu. W końcu w szkole nikt za bardzo nie wiedział, dlaczego tak nagle porzuciłam pracę. Wyglądało na to, że czymś naraziłam się dyrekcji lub władzom oświatowym, więc na wszelki wypadek, żeby jakoś nie podpaść, wolałam trzymać się na uboczu i nie eksponować mojego nowego zawodu.