Nadeszło lato. Dyrektor warszawskiego biura Weleta postanowił rozstać się z firmą. Do Warszawy przyjechał Jurek Kułakowski na przegląd kandydatów na to stanowisko.

Wszystkie ważne prace dla Weleta miałam ukończone i myślałam o wyjeździe na wakacje. A tu niespodzianka. Jurek oznajmił, że trzeba przygotować nowy, dwujęzyczny, polsko-niemiecki katalog okien i drzwi, przedstawiający firmę. W tym nowym katalogu oprócz wspaniałych produktów firmy ma być pokazana wspaniałość samej firmy.

W zaistniałej sytuacji zamiast na Mazury udałam się do Maszewa z aparatem fotograficznym. Trzeba obejrzeć starannie fabrykę, procesy produkcyjne, gotowe wyroby. Porobić fotograficzne notatki, sfotografować ludzi przy pracy, magazynowane wyroby. Ustalić treść merytoryczną przygotowywanego wydawnictwa.

Jurek przedstawił ogólne wytyczne, określił, co pokazać, a też jak pokazać. Ten wspaniały katalog miał być inny od wszystkich istniejących katalogów. Wielkość tego dzieła podkreślić miał jego format. Katalog będzie miał wymiary 31 x 29,5 centymetrów, czyli takie, żeby nie mieścił się na półce. Nie mieszcząc się na półce, będzie leżał na biurku osoby nim obdarowanej i przypominał o firmie Welet.

Po powrocie do Warszawy rozpoczęły się prace przygotowawcze do wydania tego reprezentacyjnego dzieła. Opracowanie tekstów, tłumaczenie na niemiecki, zamówienie rysunków przekrojów, ozdobnych listewek, proponowanych projektów drzwi. Wykonanie brakujących fotografii.

Na kolejną wycieczkę do Maszewa pojechałam z panem Stefanem Sadowskim. Głównym celem tej wyprawy było sfotografowanie samochodów transportowych i samego budynku fabryki. Samochody stały na parkingu, więc ze zdjęciami nie było problemu, ale fabryka? Duży, długi, biały, parterowy budynek to nic ciekawego. Jedynie zdjęcie z góry mogło jakoś interesująco wyglądać, ale wtedy nie było dronów, nawet ich chyba jeszcze sobie nie wyobrażano. Na szczęście w pobliżu stał komin fabryczny, jakaś jeszcze poniemiecka pozostałość. Pan Stefan desperacko wspiął się na ów komin i wykonał zdjęcie z lotu ptaka.

Pod koniec września miałam już zgromadzone wszystkie materiały wyjściowe i przygotowany projekt całości. Wszystkie rysuneczki ozdobnych listewek, przekrojów okien ze szprosami, drzwi balkonowych oraz okien otwartych i zamkniętych wykonał w aksonometrii Jurek Krzętowski. Ja narysowałam w Corelu, na podstawie niemieckich katalogów, proponowane projekty drzwi wejściowych. Pan Stefan dostarczył wszystkie niezbędne zdjęcia. Potrzebna jeszcze była akceptacja naszego zleceniodawcy.

Pod koniec września zadzwoniła do mnie Janeczka Kumaniecka. Moja bliska, wielce zaprzyjaźniona sąsiadka. Zadzwoniła z propozycją, żebyśmy razem wyjechały do Tunezji na początku listopada, dodając, że ceny są posezonowe. Bardzo to była dla mnie atrakcyjna propozycja. Do końca października z powodzeniem skończę ten katalog i mogę wreszcie wyruszyć na wymarzone wakacje.

Na początku października przyjechał do Warszawy Jurek. Obejrzał przygotowane zdjęcia i rysunki. Nie miał do niczego zastrzeżeń. Niestety wpadł na pomysł, że aby ten katalog był na odpowiednim poziomie, to zdjęcia trzeba będzie zeskanować w Niemczech, bo tam na pewno zrobią lepiej niż w Polsce. Powiedziałam, że wydaje mi się, że nie będzie żadnej różnicy. Więc po namyśle zdecydował. Na razie weźmie parę fotografii na próbę i porównamy. Jak powiedział, tak i zrobił, a mnie się zaczął skracać czas do wyjazdu.

Przyjechał po tygodniu, przywożąc te niemieckie skany. Obejrzał przygotowane przeze mnie i stwierdził autorytatywnie: „niemieckie są dużo lepsze”. Zamarłam. Teraz już mam niewiele szans na dokończenie pracy przed wyjazdem. Zapytałam jeszcze, ile kosztuje taki niemiecki skan. Okazały się od polskich dużo droższe. Wtedy powiedziałam, jaka byłaby polska cena. Tu rozmowa się urwała. Po niedługiej chwili Jurek powiedział: „Te polskie nie są takie złe, myślę, że pozostaniemy przy polskich”.

Jestem uratowana. Zanoszę zdjęcia i rysunki na skaner do pana Krzysia. Jeszcze tylko przygotowanie całości na komputerze i zrobienie klisz do drukarni. Wtedy jeszcze nie istniały PDF-y. Pracę wgrywało się już na płytkę CD i zawoziło do zrobienia klisz. Ostatniego dnia przed wyjazdem odebrane klisze zawiozłam szczęśliwa po południu do drukarni. Wszystko się jednak udało!

Rankiem odleciałyśmy w kierunku Afryki. Przez trzy pierwsze noce w pięknym tunezyjskim hotelu w Mahdi śniło mi się, że dalej pracuję nad tym nieszczęsnym katalogiem. Dopiero czwartej nocy przyśniło mi się, że przygotowuję do druku Koran…

Kiedy wypoczęta i radosna po dwóch tygodniach wróciłam do Warszawy, okazało się, że praca nad katalogiem trwała istotnie jeszcze przez trzy dni.

Odbierając w pośpiechu klisze, nawet nie pomyślałam o tym, żeby je policzyć.

Kolorowe obrazki w formacie CMYK drukowało się z czterech klisz. Mój katalog miał 12 stron, więc do wydrukowania potrzeba było 48 klisz. Następnego dnia po ich dostarczeniu stwierdzono w drukarni brak czterech klisz (do jednej strony).

Pan Robert, właściciel drukarni, zadzwonił na pozostawiony przeze mnie numer do biura Weleta, do pani Uli. Pani Ula miała numer telefonu do Daneczka, mojego bratanka. Dankowi na wszelki wypadek zostawiłam numer telefonu pana Krzysztofa i tak pan Krzysztof, Ula i Danek spotkali się późnym wieczorem w moim mieszkaniu na Kopernika. Pan Krzysztof odnalazł to nieszczęsne dzieło na moim komputerze. Następnego dnia przygotował klisze i już czwartego dnia od mojego wyjazdu rozpoczął się druk katalogu, a ja spokojnie mogłam zająć się Koranem…

Na moje szczęście nie było to jeszcze przed epoką telefonów komórkowych i internetu, więc informacja o tej mojej wpadce nie popsuła mi pięknych wakacji.