Ta środa okazała się dniem wielkiej szczęśliwości. Stałam się posiadaczką elektrycznej maszyny do szycia firmy „Łucznik”!

„Łucznik” zajmował się produkcją pistoletów i kałachów, a maszyny do szycia były tylko produkcją uboczną, maskującą z lekka rzeczywistą działalność zakładu.

Był zwykły, szary dzień, w środku jesieni. Szłam rankiem niechętnie do szkoły. Jakoś czułam się nie najlepiej. Chyba początki zaziębienia, a przede mną siedem lekcji i akurat dziś nie mogę zarządzić żadnej klasówki. I nagle olśnienie. Przecież dzisiaj jest środa. A we środy do sklepu AGD (Artykuły Gospodarstwa Domowego) na Żurawiej mieli dostarczyć maszyny do szycia.

Elektryczna maszyna do szycia od dawna była moim marzeniem. Nie żeby krawiectwo było moim hobby, ale umiejętność szycia była niemal koniecznością w czasach, kiedy w państwowych sklepach występowała niemal wyłącznie mocno siermiężna konfekcja. Eleganckie i starannie uszyte ubranka oferowane przez „Modę Polską” lub w prywatnych sklepikach były w większości poza zasięgiem możliwości finansowych przeciętnych warszawianek. Chcąc ubierać się modnie, oryginalnie, inaczej niż szara ulica, a przy tym nie rujnując budżetu domowego, trzeba było nauczyć się szyć i zdać się na własną pomysłowość w zdobywaniu surowców.

Szycie w naszym domu było właściwie tradycją – Dziadek Ignacy był przecież krawcem „mężczyźnianym”, a w Szczecinku, w którym zamieszkiwał w ostatnich latach swojego życia, był krojczym w zakładzie szyjącym szynele dla oficerów garnizonu Armii Czerwonej stacjonującym pod Szczecinkiem. Mama, jak byliśmy dziećmi, szyła nam niemal wszystkie ubranka, szyła też sobie bluzeczki, spódnice. Szyła moja siostra Irenka, a brat specjalizujący się w spodniach szył nie tylko dla siebie, zajmował się też zwężaniem spodni kolegów. W „krawiectwie” bratu pomagała Mama, wszywając suwaki błyskawiczne do rozporków (wymagało to wyższego kunsztu).

Szycia nauczyłam się od Mamy i od naszej Cioci Wiery mieszkającej w Szczecinku. Ciocia w owym czasie szyła niemal zawodowo. Nauki pobierałam, przyjeżdżając do Szczecinka na wakacje. Ukończyłam pracowicie kurs kroju. Nauczyłam się korzystać z wykrojów z „Burdy” – niemieckiego czasopisma poświęconego modzie, które udawało się czasem kupić. Przygotowana byłam teoretycznie i praktycznie, ale wciąż szyłam ręcznie lub na Mamy przedwojennej nożnej maszynie marki Singer. A na maszynie elektrycznej byłoby to zupełnie inne szycie.

To ja przy maszynie Singer

Problem z zakupem tej upragnionej maszyny nie polegał na pieniądzach. Pieniądze już miałam dawno zebrane, ale maszyny przyjeżdżały do sklepu zaraz po jego otwarciu i było ich zawsze mniej niż potencjalnych nabywców. W tej sytuacji powinno się być w sklepie możliwie najwcześniej, a ja w tym czasie miałam zajęcia w szkole.

Naprędce wymyśliłam plan działania. Skoro jestem trochę chora, postaram się to wykorzystać. Po pierwszej lekcji udałam się do gabinetu lekarskiego. Wtedy jeszcze w szkołach były lekarskie gabinety (i byli w nich lekarze!). Powiedziałam pani doktor o swoim marnym samopoczuciu i wyraźnym początku zaziębienia. Poleciła mi zmierzenie temperatury. Na ogół temperatury nie miewałam, więc postanowiłam wypróbować zachwalaną metodę pocierania termometru. Umiejętnie pocierany wykazywał temperaturę o kilka kresek wyższą, niż miał pacjent (w owych czasach istniały tylko termometry rtęciowe). Udało się. Pomyślałam, że to małe oszustwo wezmę na swoje sumienie w końcu dla szczytnego celu. No cóż, „Cel uświęca środki”, jak pisał Niccolò di Bernardo dei Machiavelli.

Dostałam zwolnienie chyba na trzy dni i pospiesznie udałam się na Żurawią.

Była dziesiąta. Przed sklepem już zgromadził się tłumek. Sklep otwierali o jedenastej. Cóż, trzeba będzie czekać. Szybko zorientowałam się w organizacji kolejki. Kierownikiem kolejki był energiczny mężczyzna. To on był w posiadaniu listy oczekujących. Jak się okazało, listy były dwie. Pierwsza, z większą liczbą zapisanych na maszyny wielofunkcyjne, z możliwością wykonywania haftów; druga, skromniejsza, na dwa ściegi podstawowe. Wpisałam się na tę drugą. Tu było moim zdaniem większe prawdopodobieństwo zdobycia towaru.

O jedenastej sklep otworzył podwoje, ale maszyn jeszcze nie dowieźli, więc kolejka, teraz już starannie ustawiona według listy, częściowo umieściła się w sklepie, nerwowo wyczekując. Gdzieś po półgodzinie po drugiej stronie ulicy, w pobliżu sklepu, zatrzymała się ciężarówka, ale dalej nic się nie działo. Maszyn z niej nie wynoszono. Mocno zaniepokojony kierownik kolejki z jeszcze jednym panem poszli po wyjaśnienia do kierownika sklepu. Pan kierownik oznajmił, że sytuacja jest skomplikowana. Ciężarówka nie może podjechać pod drzwi sklepu, bo tu stoi jakiś trabant i ciężarówka nie ma gdzie zaparkować, a nikt nie będzie nosił maszyn przez ulicę. Trzeba czekać na przybycie kierowcy tego pojazdu.

Komitet kolejkowy zebrał się na gorączkową naradę. Co robić? Nie dość, że trzeba nie wiadomo ile czekać, to jeszcze nie wiadomo ile tych maszyn przywieźli i dla kogo starczy. W wyniku narady zdecydowano przenieść trabanta i wytypowano czterech silnych mężczyzn do wykonania zadania.

Akcja się powiodła. Trabant, spektakularne osiągnięcie NRD-owskiego przemysłu motoryzacyjnego, został przeniesiony. Podjechała ciężarówka, wydobyto z niej maszyny, pozostało już tylko znaleźć się w grupie szczęśliwych nabywców. No i okazało się, że dobrze wymyśliłam, tych maszyn z mojej listy było więcej. Dla mnie starczyło. Radośnie opuściłam sklep, dźwigając upragnioną maszynę.

Niestety nie przewidziałam, że ten mój cudowny nabytek aż tyle waży. Udało mi się z nią dojść zaledwie do placu Trzech Krzyży i tu stwierdziłam, że dalej nie wykonam ani kroku. Wydawało mi się, że ręce wyciągnęły mi się aż do ziemi. A tu znikąd pomocy i nie ma skąd zadzwonić. Nie było w pobliżu żadnej budki telefonicznej ani postoju taksówek. Stałam tak niemal pół godziny, nim udało mi się zatrzymał jakiś samochód z chętnym do pomocy kierowcą. Pozostało jeszcze tylko wtaszczyć maszynę na piąte piętro, ale i to się w końcu udało.

Te katorgi transportowe były najwyraźniej karą za popełniony grzech oszustwa.