Chyba we czwartek, wczesnym popołudniem do galerii, w której pracowałam już prawie od roku, przyszedł Miecio. Przyszedł, bo miał ważną sprawę. Postanowił sprzedać samochód – małego fiata, kupionego przed dwoma laty i którego przy podziale mienia postanowiłam oddać Mieciowi, bo ja zostawałam w większym mieszkaniu niż to dla niego kupione.

Ten nasz samochód, wprawdzie już w dniu zakupu nie najnowszy, był w całkiem dobrym stanie. Niedawno odmalowany osobiście przez braciszka mego Andrzejka na piękny, trochę malinowy kolor, powstały z pomieszania białej farby z resztkami czerwonej (kolor nazwany przeze mnie „biskup w śmietanie”), prezentował się całkiem dobrze.

Miecio nigdy niestety nie był najlepszym kierowcą. Jeździł jedynie znanymi mu szlakami, unikając skrętów w lewo. W dalsze trasy jeździliśmy zwykle razem i ja pełniłam rolę pilota. Starannie śledziłam mapę, żeby odpowiednio wcześnie uprzedzić Miecia o zbliżającym się zakręcie. Nie były to jeszcze czasy GPS-ów. Teraz, kiedy zabrakło idealnego pilota, Miecio zniechęcił się do samochodowych podróży. Na dodatek niedawna kradzież kubełkowego fotela z samochodu, parkowanego przed domem na Powiślu, zniechęciła go całkiem do posiadania pojazdu. Fotel wprawdzie odzyskałam, po złożeniu zawiadomienia o kradzieży na milicji, ale sama myśl, że jakaś kolejna kradzież mogłaby się powtórzyć, napełniała Miecia absolutną niechęcią do tego łatwo otwieralnego samochodziku. A poza tym znalazł się właśnie świetny nabywca, zainteresowany kupnem samochodu od ręki.

Do tej transakcji potrzebna byłam ja, bo samochód, tak samo jak wszystkie nasze wcześniej kupowane samochody, zarejestrowany był na mnie. Miecio nigdy samodzielnie nie załatwiał żadnych spraw urzędowych.

Nabywcą malucha okazał się Andrzej Karolak, mąż Hani, mojej przyjaciółki. Andrzej był perkusistą, samochodu potrzebował do pracy, do przewożenia bębnów na trasy koncertowe, a właśnie dotychczas posiadany nie bardzo się nadawał do dalszej eksploatacji. Ten nasz maluch miał być tylko do czasu, kiedy wyruszy na jakiś zagraniczny kontrakt i kupi coś lepszego.

Andrzej miał niewątpliwy talent handlowy i wprawę w kupowaniu samochodów. Cena, którą zaproponował, a na którą Miecio się zgodził, była mocno niewygórowana. Pomyślałam, że to jest dla mnie jedyna szansa, żebym zaczęła jeździć samochodem. Samochód już mam, nie muszę kupować nowego, zawierać umów, dokonywać rejestracji, a jak mi się będzie źle jeździło, to za takie pieniądze sprzedam go bez problemu komuś innemu. Pozostaje tylko zapłacić Mieciowi i douczyć się jazdy.

Prawo jazdy miałam już od kilku lat. Zrobiłam je eksternistycznie. Wykupiłam tylko jazdy, a teorii uczyłam się samodzielnie. Dostanie się w tamtych czasach na kurs samochodowy było sprawą niełatwą. Kursów było niewiele, a chętnych coraz więcej. Zgłosiłam się do PZMotu. W sekretariacie za biurkiem siedziała kobieta w ciemnych okularach. Kiedy weszłam, zakrzyknęła: „Cześć, stara!”. Była to Beata Komar, siostra słynnego kulomiota Władysława Komara. Znałyśmy się z klubu „Largaktil” mieszczącego się w piwnicach Staromiejskiego Domu Kultury – przychodziło się tam słuchać piosenek Wertyńskiego śpiewanych po rosyjsku przez niejakiego Saszę.

Beata była kobietą dużych rozmiarów (podobnie jak jej brat). Nie poznałam jej w pierwszej chwili – za biurkiem, w tych ciemnych okularach, wyglądała jakoś niepozornie.

Spotkanie Beaty w tym sekretariacie kursów samochodowych okazało się dla mnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Wprawdzie wszystkie terminy jazd były już od dawna zarezerwowane, ale było wolne miejsce dla inwalidy. Zapytała więc Beata, czy przypadkiem nie mam jakiegokolwiek dokumentu stwierdzającego jakiś procent niesprawności. Miałam. Dwa lata wcześniej przy upadku na nartach nie wypiął się bezpiecznik i złamałam kość piszczelową. Chyba trzy miesiące miałam nogę w gipsie. A kiedy już gips został zdjęty i zakończyła się rehabilitacja, zaprzyjaźniona rehabilitantka doradziła, żebym na kontroli lekarskiej wspominała, że jeszcze odczuwam ból w kolanie. Wspomniałam i otrzymałam zaświadczenie o 5% niesprawności. Zaświadczenie to wystarczyło tym bardziej, że właśnie nie było żadnego bardziej niepełnosprawnego oczekującego na kurs prawa jazdy. Zostałam przydzielona do dużego fiata i Beata zapewniła mnie, że dostaję najlepszego instruktora.

Na pierwszą lekcję jazdy miałam przyjść na Mostową. Zaczęło się nie najlepiej. Samochód już czekał.

– Proszę, niech pani rusza – zadyrygował instruktor.

– Ale ja nie wiem jak – powiedziałam.

– No przecież pani eksternistycznie, to powinna pani coś umieć.

Dalej było jeszcze gorzej. Zapytał, czym ja się zajmuję. Wtedy jeszcze pracowałam w szkole, więc zgodnie z prawdą powiedziałam, że jestem nauczycielką. I już po chwili dowiedziałam się, że pan instruktor ma wprost awersję do nauczycieli. Jego córka ma potworne problemy z maturą, a on sam kiedyś został wyrzucony ze szkoły pilotów w Dęblinie. Każde moje uchybienie w nauce było raczej złośliwie komentowane, a przy zbyt wolnej reakcji na hamulec boleśnie szczypał mnie w udo. Mimo tych niewątpliwych mankamentów pedagogicznych u mojego instruktora był on rzeczywiście wspaniałym nauczycielem i egzamin zdałam za pierwszym podejściem.

Uzyskanie prawa jazdy nie oznaczało wcale, że natychmiast zacznę jeździć samochodem. Trabant, którego w tamtym czasie byliśmy właścicielami, był bliski rozpadu i wiedziałam, że jak się coś mu stanie, to będzie moja wina. Wolałam więc nie narażać się na jakieś awantury. Przejechałam nim dwukrotnie: raz z Pragi do domu na Kopernika, drugim razem z Konstancina też do domu. Były to powroty z Mieciem z czyichś imienin. Tym małym fiatem nawet nie próbowałam jeździć.

Miecio był zdumiony chęcią odkupienia przeze mnie tego naszego malucha. Zapytał, skąd będę miała pieniądze. Zaproponowałam, że spłacę w paru ratach. Zgodził się, spisaliśmy na kartce umowę. Wykupiłam parę prywatnych lekcji z instruktorem, żeby odświeżyć umiejętności zdobyte na kursie. Karolakowi wypożyczyłam samochód na dwa miesiące, na czas, kiedy mogłam się doszkolić. W zamian za wypożyczenie miał załatwić przegląd samochodu i trochę pojeździć ze mną po Warszawie, kiedy już rozstanę się z instruktorem.

Po upływie dwóch miesięcy przeznaczonych na wypożyczenie okazało się, że Andrzej wcale się nie pali do przekazania mi samochodu. Umawialiśmy się na jazdy po Warszawie, ciągle wychodziło na to, że sama sobie nie poradzę. Zaczęłam tracić nadzieję, że zostanę kierowcą. I znowu szczęśliwie spotkałam Elżbietę (to z jej poręczenia pracowałam w galerii). Opowiedziałam o moich zmaganiach z nauką jazdy.

– Żaden chłop nie nauczył baby jeżdżenia samochodem – powiedziała autorytatywnie. – Odbierz samochód od tego Karolaka, wymyśl sobie pierwszą trasę do przejazdu, nie zastanawiając się, czy będą skręty w prawo, czy w lewo. Wsiadaj i jedź, a potem wybieraj do samodzielnych ćwiczeń godziny małego ruchu.

Wysłuchawszy tych mądrych rad Elżbiety, umówiłam się z Andrzejem na przekazanie dokumentów i kluczyków w zaproponowanej przez niego małej kawiarence na Miodowej. Samochód zostawił mi na niewielkim skwerku naprzeciwko i się oddalił.

To miejsce było dla mnie raczej fatalne. Wyjazd ze skwerku na ruchliwą ulicę mnie przerażał. Poczekałam do niedzieli i o poranku wyruszyłyśmy, z moją jamniczką Zuzią, na Miodową. Po drodze przypomniałam sobie, że nie wzięłam z domu zakupionego specjalnie zielonego liścia do naklejenia na tylną szybę samochodu – oznaczającego początkującego kierowcę. Trudno, nie będę wracać, pomyślałam i ruszyłam bohatersko w pierwszą samodzielną minipodróż.

Porady Elżbiety okazały się świetne. Początki były trudne, zdarzyło się parę wpadek, ale na szczęście niewielkich i po latach wspominanych z uśmiechem.
No i zostałam świetną kierowczynią, chociaż może nie wszyscy chcą to dostrzegać.