Porzucam pralnię dla sztuki ludowej

Rozstanie z pralnią należało do rozstań radosnych. Pracowałam w pralni już ponad siedem miesięcy. Dobre zarobki nie rekompensowały jednak beznadziejności tego zajęcia. Na dodatek pojawiły się bóle w przegubach rąk. Ewa Bartuszek, zaprzyjaźniona rehabilitantka, zapisała mnie na wizytę u ortopedy. Diagnoza pani doktor Lisiewicz była prosta:  ̶  Gdzie pani z takimi rękami do pralni – powiedziała, patrząc na moje drobne ręce.

Zaczęły się rozmyślania, czym by tu się zająć, przecież do szkoły już nie wrócę…

Parę dni później, szczęśliwym zdarzeniem losu, odwiedziła nas Elżbieta, żona znajomego Mietka (Miecio wciąż jeszcze nie wyprowadził się z Kopernika do swego już wyremontowanego mieszkania). Elżbieta przyszła zamówić pierścionek. Opowiedziałam o swojej aktualnej sytuacji pracowniczej.

– Świetnie się składa – powiedziała. – Moja koleżanka jest kierowniczką galerii Cepelia i właśnie poszukuje zaufanej osoby do obsługi klientów. Mogę cię polecić.

Spotkanie z panią Ireną wypadło pozytywnie. Omówiłyśmy szczegółowo warunki pracy. Zostanę zatrudniona na stanowisku starszego sprzedawcy − oprócz pensji dodatkowe gratyfikacje w uznaniu osiągnięć. Pozostało załatwić formalności w zarządzie Cepelii.

W zarządzie wyrażono zdumienie, że ja, inżynier magister, chcę pracować w galerii. Galeria miała ambicje artystyczne, więc chyba nie jest to odpowiednie zajęcie dla inżyniera budowlanego. Wynalazłam wśród dokumentów zaświadczenie z Zachęty o ukończonym przeze mnie kursie historii sztuki dla nauczycieli. Świadczyło ono o moich zainteresowaniach sztuką i zdobytych na tym kursie kompetencjach. Zostałam przyjęta.

Od czerwca rozpoczęłam pracę. W galerii oprócz mnie i pani kierowniczki pracowała jeszcze pani Bronia, pełniąca obowiązki zastępcy kierownika, i pan Stefan – zatrudniony na pół etatu. Chyba raz na dwa tygodnie pojawiała się pani Aldona – dekoratorka. To ona dbała o estetykę galerii, przygotowywała dekoracje okien wystawowych, projektowała wystawy tematyczne.

Ta moja praca w galerii, po długich dniach spędzanych w suterynie, z żelazkiem w ręku, wśród stosów byle jakich czyichś ubiorów, była jakby wielkim świętem. Salon wystawowy był duży, pełno wokół pięknych przedmiotów, stylowe meble produkowane przez stolarzy-artystów, na ścianach gobeliny, obrazy, w gablotkach srebrna biżuteria, na podestach i regalikach najrozmaitsze cacka – dzieła ludowych artystów. Przemiły zespół życzliwych dla siebie ludzi. Kulturalna klientela. Jak się wkrótce zorientowałam, przychodzili tu ludzie nie tylko po zakupy, przychodzili pooglądać, porozmawiać. Co pewien czas pojawiali się jacyś dawno niewidziani moi znajomi, których miło było spotkać. A w chwilach, w których w sklepie nie było klientów, mogłam, siedząc za kontuarem, spokojnie czytać książkę.

Praca w galerii była zajęciem niemal relaksowym, tym bardziej że nie obowiązywał tu codzienny ośmiogodzinny obowiązek przebywania na miejscu. O jedenastej rano galeria otwierała swe podwoje i o tej godzinie przychodziła pani Bronia i ja, i na ogół pani kierowniczka. Pan Stefan przybywał około pierwszej po południu i pozostawał do zamknięcia o dziewiętnastej. Pani kierowniczka większość czasu spędzała w swoim gabinecie, przyjmowała dostawców, zawierała umowy, potem wychodziła do biura centrali. O godzinie szesnastej pojawiał się człowiek po odbiór pieniędzy z utargu – młody, dobrze zbudowany mężczyzna z czarną teczką przypiętą kajdankami do ręki. Po jego wyjściu pani Bronia lub ja mogłyśmy oddalić się do domu. Tym sposobem co drugi dzień pracowałam już tylko przez pięć godzin.

Jakoś w czerwcu Miecio wreszcie zdecydował się przenieść do swego mieszkania na Solcu. Zostałam sama w tym opustoszałym, nieco zrujnowanym mieszkaniu na Kopernika, pozbawionym części sprzętów i Mieciowej pracowni srebrniczej. Te wcześniejsze powroty do domu prawie wcale mnie nie cieszyły. Nie bardzo wiedziałam, czym mam się zająć. Na dodatek moi zaprzyjaźnieni, wielce mi życzliwi sąsiedzi zza ściany, Małgosia i Jacek Klawe, w oczekiwaniu na rychłe pojawienie się potomka przeprowadzili się na Litewską, do większego mieszkania. Rodzice na lato wyjechali do podwarszawskich Otrębus – do letniego domu wybudowanego przez Andrzejka, mojego braciszka. Znajomi rozjechali się na wakacje… A ja w tym roku, po raz pierwszy w życiu, nie miałam szans na żaden letni wyjazd. Dodatkową kroplą goryczy była pocztówka – pozdrowienia z Bułgarii – przysłana przez Mietka w połowie sierpnia. On, co tak był niechętny wszelkim zagranicznym podróżom, pojechał sobie teraz do Bułgarii z jakimś znajomkiem, a ja nawet nigdzie nie mogę się ruszyć.

To Małgosia Klawe w trosce o mnie zmusiła mnie niemal do wyremontowania mojego mieszkania. Przysłała młodego człowieka, sprawdzonego przez nią przy remontach. Pozostało kupić farby i kafelki do łazienki i wannę, bo przy okazji tego remontu postanowiłam skasować brodzik. Z farbami nie było problemu, wannę też udało się kupić, ale kafelki?

Kafelki w tamtym czasie były towarem bardzo trudno osiągalnym. Zapisywano się w jakieś kolejki, jeździło po zakupy do fabryki w Opocznie. Trzeba też było mieć odpowiedni papier z rady zakładowej lub związku zawodowego potwierdzający potrzebę takiego zakupu. No i kupowało się jak leci, takie kafelki, jakie były aktualnie na stanie magazynu, mimo iż istniał katalog pokazujący ofertę firmy. Chyba że się było osobą uprzywilejowaną.

Kolega mojego braciszka, syn osoby prominentnej, udał się po zakup glazury do fabryki w Opocznie. Przejrzał katalog, wybrał wzór z katalogu i określił potrzebną ilość towaru. Okazało się niestety, że tego rodzaju glazury aktualnie nie ma w magazynie. Zasmucony dyrektor fabryki, przepraszając, powiedział, że towar dostarczą za trzy dni. Przerwano aktualną produkcję i wykonano to specjalne zlecenie dla specjalnej osoby.

Ja niestety nie byłam osobą prominentną ani nie miałam odpowiednich znajomości, ale tu przyszedł mi z pomocą Tadzio Kowalski. Tadzio miał jakiegoś kolegę ważnego urzędnika w dyrekcji magazynów materiałów budowlanych. Omówił z nim sprawę i ja w określonym dniu, o odpowiedniej godzinie, miałam się stawić w magazynie gdzieś na Pradze nad Wisłą i poinformować osobę tam pracującą, z czyjego polecenia tu przybywam. Kafelki już na mnie czekały. Załadowałam całość do malucha. Przysiadł biedaczek pod tym ciężarem, ale dzielnie dojechał na Kopernika.

Mieszkanie zostało starannie odremontowane. Pozostało już tylko urządzić je od nowa, sprzętami, które mi pozostały. Dla uświetnienia efektu zakupiłam w galerii duże lustro ścienne w pięknej złotej ramie.

No i rozpoczęłam życie od nowa…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *