Andrzejek jest już w drugiej klasie technikum kolejowego. Szkołę dla Andrzejka wybrał Tata z dwóch powodów: po pierwsze, bo uważał, że mężczyzna w obecnych czasach powinien mieć fach w ręku, a po drugie, bo to była nowa, świetnie wyposażona szkoła i Tata miał w niej jakieś znajomości, dzięki którym Andrzejka do niej przyjęto, mimo że nie miał jeszcze ukończonych 14 lat (do techników przyjmowano dopiero czternastolatków). Andrzejek był szkołą zachwycony, czuł się już całkiem dorośle i dumnie nosił obowiązujący uczniów tej szkoły kolejarski mundur. Ten zachwyt nad mundurem minął mu już chyba po roku, zaraz po wyjściu ze szkoły przebierał się w cywilne szatki.

To rozpoczęcie nauki w technikum przed 14. rokiem życia miało dla Andrzejka dodatkową korzyść – jedyny w klasie z powodu wieku nie dostąpił zaszczytu przyjęcia do ZMP.

Irenka wyjechała do Łodzi, na razie nie otrzymała akademika, ale Tacie udało się załatwić dla niej pokój gościnny w fabryce cukierków.

Irenka i ja w czerwonej sukience w czarne kropki

Pojechałam ją odwiedzić. Pokój chyba na pierwszym piętrze, ogromny, bardzo wysoki – co najmniej 4 metry, z czerwoną podłogą z jakiejś polepy. Toaleta i łazienka gdzieś na końcu korytarza.

Wszędzie unosił się słodki cukierkowy zapach. Irenka w tym ogromnym, prawie pustym pokoju wydawała się jakby drobniejsza.
Poszłyśmy na jej uczelnię, potem na kawę do Honoratki – miniaturowej kawiarenki w maleńkiej uliczce w pobliżu Piotrkowskiej. Tu spotykał się cały łódzki artystyczny świat, tu przesiadywali studenci szkoły plastycznej i filmówki.

Zrobiło się jakoś pusto w domu bez Irenki, ona teraz ma nowe koleżanki, ciekawe, wesołe studia, nawet na niedziele rzadko przyjeżdża.

Mama i państwo Skuratowie na wileńskiej przedwojennej ulicy

Miejsce Irenki w naszym pokoju zajęła teraz Małgosia Skuratówna, córka pani Władzi, najlepszej wileńskiej przyjaciółki naszej Mamy. Mama z panią Władzią razem pracowały w banku. Teraz państwo Skuratowie mieszkają w Toruniu, a Małgosia rozpoczęła studia na romanistyce na Uniwersytecie Warszawskim i przemieszkuje u nas w oczekiwaniu na akademik.

W tej nowej sytuacji staram się znajdować rozmaite zajęcia rozwijające mnie wszechstronnie pozapolitechnicznie. Nadal uczęszczam pilnie na rysunek, malarstwo i rzeźbę, na kurs francuskiego w domu kultury na Starym Mieście, chodzę też na treningi gimnastyki akrobatycznej w klubie „Kolejarz” mieszczącym się na Foksal. W klubie „Kolejarz” można też było trenować gimnastykę artystyczną – zajęcia prowadziła pani Tacjanna Wysocka wspaniała przedwojenna tancerka, ale akrobatyka bardziej mi pasowała do wybranego kierunku studiów. W ubiegłym roku trenowałam gimnastykę przyrządową, ale musiałam z niej zrezygnować. Na zaliczenie trzeciej klasy w gimnastyce przyrządowej było ćwiczenie na drążku – zawieszenie na jednej nodze, które dla mnie skutkowało siniakami pod kolanem. Nie dość, że było to bolesne, to jeszcze okropnie wyglądało.
W ramach gomułkowskiej odwilży otworzyła swe podwoje biblioteka Instytutu Architektury na Nowym Świecie, a w niej były dostępne różne wspaniałe kolorowe czasopisma zagraniczne; przesiadywałyśmy tu godzinami, oglądając na kolorowych obrazkach, jak wygląda architektura na świecie w krajach, gdzie nie ma norm mieszkaniowych ustalających maksymalne rozmiary mieszkania przypadające na jednego człowieka.

Zajęłam się też działalnością zarobkową. Udzielam korepetycji, niemal ze wszystkiego, Halince, córeczce kasjerki od Bliklego (tylko do polskiego jest inna osoba). Halinka jest zakompleksioną szóstoklasistką, żyjącą w cieniu starszej, wszechstronnie uzdolnionej siostry. Przychodzę więc niemal codziennie na około dwie godziny. Dodatkowym dla mnie pożytkiem z tych korepetycji jest otrzymywany poczęstunek – herbata i dwa bliklowskie ciastka. Wprawdzie nie przepadam za słodyczami i nawet nie lubię „sokołów”, ale już nie muszę iść do domu na obiad.

Rok czwarty na budownictwie przemysłowym to już bardzo intensywne studia przygotowujące do zawodu, nowe przedmioty. Technologię przemysłu wykładał sam minister budownictwa. Dowiadywaliśmy się o trudnościach współpracy technologa z konstruktorem i architektem. Pan profesor, wysoki, elegancki mężczyzna, właśnie wrócił z jakiejś niewątpliwie ważnej podróży służbowej do Stanów. Jednym z poważnych osiągnięć tego zagranicznego wyjazdu pana ministra były piękne, kolorowe skarpetki, które chętnie demonstrował, zakładając nogę na nogę, budzące zawiść wielu moich uczelnianych kolegów. Nadejście pana ministra na wykład poprzedzało pojawienie się jego asystenta, siwego, niewielkiego starszego pana. Wchodził na korytarz i gromkim głosem oznajmiał: „Proszę wejść na salę, pan minister za chwilę będzie”.

Chyba najtrudniejszym przedmiotem tego roku była teoria sprężystości, ale jakoś udało mi się przez to przebrnąć już za drugim podejściem. Niespodziewanym problemem dla mnie stały się konstrukcje stalowe. Profesor Chojarczyk, bardzo przystojny, siwy, elegancki starszy pan, był dyrektorem Mostostalu. Wykłady profesora odbywały się w jakiejś dużej auli, chyba na wydziale architektury, nie bardzo pamiętam, bo już po drugim uznałam, że szkoda mi na nie czasu, że tego mogę nauczyć się sama z niedawno wydanej bardzo grubej książki. Uczęszczałam więc tylko na ćwiczenia i nawet zaliczyłam je bez większego wysiłku. Pech chciał, że gdy pewnego dnia weszłam po indeks do dziekanatu, zastałam tam profesora konwersującego z wpatrzoną w niego z uwielbieniem sekretarką. „Jakieś dziecko do pani przyszło” – powiedział profesor, wskazując na mnie; wyglądałam znaczy dość niepozornie. „Słucham” – zwróciła się do mnie pani sekretarka. „Przyszłam po indeks”. „A z którego roku?”. „Z czwartego”. „To nie chodzi pani na moje wykłady – zauważył profesor. – A jak się pani przygotuje do egzaminu?” – zapytał. „Z książki” – odpowiedziałam szczerze.

No i zaczęło się. Egzaminy z konstrukcji stalowych odbywały się w dyrektorskim gabinecie profesora, za dużymi drzwiami obitymi skórą. Na egzamin zapisywało się u dyrektorskiej sekretarki telefonicznie i pan profesor egzaminował jednocześnie grupy pięcioosobowe.

No cóż, zapisałam się. Jak się okazało, w mojej pięcioosobowej grupie znalazł się Jurek – najlepszy student na roku, człowiek, którego zwolniono nawet z egzaminu z teorii sprężystości, a który on zdawał na własną prośbę, żeby kolegom nie było przykro. Profesor zadawał pytanie jednej osobie z grupy, po uzyskanej odpowiedzi pytał kolejne, co jeszcze mogą w tej odpowiedzi uzupełnić. Już po pierwszym pytaniu zorientował się w poziomie wiedzy Jurka. Kolejne pytania zadawał tak, że czwartą osobą mającą uzupełnić odpowiedź był właśnie Jurek, a piątą miałam być ja. Cóż, kiedy po Jurku nie pozostawało już nic do uzupełnienia.

Na kolejny termin egzaminu zapisałyśmy się razem z Wiesią. Podjęłam się osobiście przygotować ją do egzaminu, bo tę grubą książkę znałam już w większości na pamięć. Wiesia otrzymała ocenę pozytywną, a mnie profesor znowu zadawał pytania jako ostatniej i zawsze coś mu się w moich odpowiedziach nie podobało. Albo oznajmiał: „I tak pani tego nie rozumie”. Wszystko wskazywało na to, że w tych egzaminach prowadzonych systemem piątkowym nie mam najmniejszych szans.

Podjęłam trzecią próbę: zadzwoniłam do dyrektorskiej sekretarki, zgłosiłam kolejną grupę do egzaminu – podałam swoje nazwisko i cztery inne naprędce wymyślone (ani sekretarka, ani profesor nie znali nazwisk studentów czwartego roku). Tym prostym sposobem pojawiłam się na egzaminie samotnie. Wprawdzie profesor i tak uważał, że choć wszystko umiem, to i tak nic z tego nie rozumiem, ale powiedziałam, że przecież ćwiczenia mam zaliczone, a Politechnikę muszę skończyć, mogę jedynie przyrzec, że konstrukcjami stalowymi nie będę się nigdy zajmowała. Otrzymałam ocenę dostateczną, a przyrzeczenia nie dotrzymałam, bo po kilku latach nauczałam przez jeden semestr konstrukcji stalowych w Pomaturalnej Szkole Architektury i te moje wykłady spotkały się z aplauzem słuchaczek, na dowód czego dostałam od nich niespodziewanie prezent na mikołajki czy na imieniny – album o Zbyszku Cybulskim i miniaturową konstrukcję stalową – stalowego dziadka do orzechów.