W czasach, kiedy nie było smartfonów, ba, telefony były rzadkością, mieszkania były maleńkie lub prawie ich nie było, życie towarzyskie koncentrowało się w kawiarniach.
Moja praca w szkole nie wymagała codziennego ślęczenia za biurkiem w określonych godzinach. Osiemnastogodzinny etat, pracując w szkole rannej i popołudniowej, można było zrealizować nawet w trzy dni. Pozostawała oczywiście wielogodzinna praca w domu, ale to można było robić w dowolnie wybranym czasie. Pozostawało więc sporo czasu na życie kawiarniane. .
W warszawskich kawiarniach na tak zwanym „szlaku”, czy inaczej „trasie” (Nowy świat, Krakowskie Przedmieście, aż po Stare Miasto), przesiadywali studenci, pisarze, poeci, artyści sztuk wszelakich, dziennikarze. Nie było tu tych kawiarni zbyt wiele i zamykały swoje podwoje przeważnie niezbyt późnym wieczorem, w większości nie sprzedawano w nich alkoholu. Nie było też żadnych kawiarnianych ogródków. Słyszało się o ogródkach w Paryżu, może w innych cieplejszych krajach, ale w Warszawie? Jakoś w Warszawie były nie do wyobrażenia.
Najważniejsza dla mnie była kawiarenka PIW-u na Foksal. Właściwie to była księgarnio-kawiarnia. Maleńkie dwie salki, lada z książkami i ekspresem do kawy, małe stoliczki, jakieś, dość byle jakie krzesełka. Za ladą pani Beata – przyrządza kawę, herbatę, sprzedaje książki i ciasteczka, prowadzi towarzyskie rozmowy. Na ladzie niezwykły eksponat – aparat telefoniczny, z którego za niewielką opłatą można zadzwonić „na miasto”, oczywiście jeżeli ma się znajomych posiadających dostęp do telefonu. Telefon ten był z pewnością na podsłuchu, ale tym się nikt zanadto nie przejmował.
W godzinach przedpołudniowych i wczesnopopołudniowych w kawiarence PIW-u zawsze gwarno, wszystkie stoliki zajęte, ale wystarczy wypatrzeć kogoś znajomego i znaleźć wolne krzesełko. Przychodzą tu ludzie kultury, dziennikarze, fotoreporterzy, przychodzą miłośnicy książek, artyści, przychodzą też piękne dziewczyny, modelki. Stałymi bywalcami są tu Słonimski, Andrzejewski, Konwicki… Zawsze jest tu interesująco, zawsze spotyka się ciekawych ludzi, słucha drobnych ploteczek i interesujących dyskusji.
Kawiarnia ta powstała w czasach gomułkowskiej odwilży, a znikła po dziesięciu latach – zamknięta w 1968, jako „gniazdo syjonistów”. Pozostały mi wspomnienia ludzi z tamtych lat, którzy znikli z mego życia wraz ze zniknięciem tej kawiarni. Przy stoliku pod oknem całe przedpołudnia przesiadywał Jerzy Nowak ze swoją nieodłączną fajką. Starszy pan, zawsze pogodny, zawsze nienagannych manier. W godzinach wieczornych Jerzy naucza angielskiego, a latem udaje się w dalekie, samotne, rowerowe podróże. Redaktor Koliński, emerytowany przedwojenny dziennikarz, wysoki, szczupły siwy mężczyzna, opowiada przedwojenne anegdoty. Często powtarza, że teraz bardzo ostrożnie przechodzi przez ulicę, bo wie z dobrych źródeł, iż taksówkarze otrzymują specjalne premie za przejechanie emeryta. Mańka Grzymalanka, osoba pełna inwencji, zasłynęła wystawą swoich obrazów zatytułowaną „Obrazy z niczego”, zorganizowaną w Klubie Prasy przy Nowym Świecie. Były to pewnego rodzaju asamblaże, forma w owym czasie w kraju naszym niezbyt popularna. Złośliwy krytyk napisał najkrótszą recenzję: „Obrazy z niczego, czyli nic z obrazów”. Mańka niedługo później opuściła Warszawę, zamieszkała w Paryżu i na Montmartre zarabiała wycinaniem z czarnego papieru profili turystów…
Do naszych czasów z kawiarni na „szlaku” pozostał tylko, w prawie niezmienionej formie, raczej snobistyczny „Bristol”. Tu wypadało bywać dla zaznaczenia przynależności do wyższych towarzyskich sfer. Została też „Telimena”. Utraciła niestety najważniejszą część wystroju wnętrza – duży okrągły stół ustawiony jakby w przedsionku do głównej sali na piętrze. Toczyły się przy nim rozmowy przypadkowo napotkanych ludzi. Przychodziło się i siadało przy tym stole tam, gdzie było wolne miejsce.
Inne przekształciły się w lepsze lub gorsze knajpy, zatopiły się w morzu sieciówek i nowo powstałych większych i mniejszych lokalików.
Jedną z najczęściej uczęszczanych była „Harenda” tuż przy pomniku Kopernika. W dwóch obszernych salach spotykali się głównie studenci znajdujących się w pobliżu uczelni – Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytetu. Duże podcienie z balustradą, rodzaj werandy, wymarzone na ogródek, nigdy nie zostało zagospodarowane. Teraz część byłej kawiarni zajmuje bank, a resztę zajmują jakieś fast foody.
Kawiarnia „U Artystów” naprzeciwko Teatru Polskiego stała się dość marnym spożywczym sklepikiem.
Sklep „22-lipca” z kawiarenką „Pod kominkiem”, powszechnie zwaną „Partumiarnią”, na Krakowskim Przedmieściu przy skwerze Mickiewicza zajęła raczej mało włoska restauracja, legendarny Blikle też uległ komercji (zmieniła się nawet receptura słynnych pączków).
Bardzo lubię jeździć do Krakowa, może dlatego, że trochę przypomina mi moje Wilno, ale też dlatego, że tam mogę spotkać miejsca znajome mi od lat, te same restauracje, te same kawiarnie…
I jakoś mi żal, że ten warszawski magiczny „szlak”, pełen barwnych, interesujących, czasem szalonych ludzi, znikł gdzieś na zawsze. Utonął w morzu marnego piwa, zadeptany przez tłumy turystów i amatorów taniej rozrywki. Zagęścił się byle jakimi lokalikami wabiącymi klientów kieliszkiem wódki za cztery złote.