Kiedy nie było pubów i piwnych ogródków…

U góry od lewej Wojtek Piotrowski i Józek Gielo

Kiedy nie było pubów i piwnych ogródków, miłośnicy piwa gromadzili się przy ulicznych budkach, w maleńkich sklepikach sprzedających zimne napoje, a na ogół jedynym kupowanym tam zimnym napojem było właśnie piwo.

Na warszawskim „szlaku” (odcinek ulicy Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście) była jedna taka budka, na niewielkim placyku przy Krakowskim Przedmieściu, niemal u stóp Kopernika zasiadającego tu na cokole. W słoneczne letnie dni na murku koło budki przesiadywali z kufelkiem w dłoni bywalcy „szlaku”, tocząc filozoficzne dyskusje, a mistrz Kopernik przyglądał im się uważnie.

Były też na „szlaku” cztery sklepiki z napojami: na Krakowskim Przedmieściu, tam, gdzie obecnie znajduje się India-shop, drugi niemal przy Miodowej, trzeci był na Piwnej i ostatni na rynku Starego Miasta nazywany „U milicjantów”, gdyż mieścił się tuż za milicyjną budką.

Najważniejszy, najliczniej uczęszczany był ten pierwszy – „Pod Chrystusem” – nazywany tak od zawsze, bo to Chrystus z balustrady kościoła Świętego Krzyża wskazywał go palcem.

Spotykali się „Pod Chrystusem” studenci pobliskich uczelni, dziennikarze, artyści, poeci intelektualiści i inni przypadkowi przybysze. Na tej niewielkiej przestrzeni zawsze było tłoczno. Wszyscy stali bardzo blisko siebie i z tej bliskości stania wszyscy czuli się jak choćby trochę znajomi. Tu można było uzyskać ważne informacje, załatwić jakiś biznes, usłyszeć jakąś nowinę, obejrzeć człowieka, który za postawienie mu dużego piwa obgryzał kufel i starannie przegryzał kawałeczki szkła. Tu od Edzia Krasińskiego dowiedziałam się, że zamiast zawracać sobie głowę staraniami Miecia o przyjęcie do Związku Plastyków, lepiej złożyć podanie o uprawnienia do Ministerstwa Kultury, bo on właśnie na takich uprawnieniach już od dawna działa. Waldek, spokojny, zrównoważony pracownik „organów sprawiedliwości” jakiegoś wyższego szczebla, udzielał porad, jak skutecznie rozwiązywać rodzinne zatargi bez niepotrzebnej awantury, opowiadał, w jaki sposób potrafi zapamiętywać setki twarzy…

Pewnego wiosennego popołudnia Miecio, popijając piwko z poetą Jurkiem Bendychem, wdał się w konwersację ze stojącym tuż obok mężczyzną. Rozmowa jakimś sposobem zeszła na temat posiadanego przez nas radzieckiego sprzętu audio – gramofono-magnetofonu. Mężczyzna – Wojtek Piotrowicz, później nazwany przez Miecia „Handlowcem” − zaproponował, że jeżeli sprzętu tego nie używamy, to on bez problemu podejmie się sprzedaży na bazarze na Pradze.

Ten gramofono-magnetofon była to dość ciężka walizka, a w niej gramofon, w którym po zdjęciu gramofonowej główki można było zamontować jedną na drugiej dwie duże szpule z magnetofonową taśmą i nagrywać, co się tylko chciało. Jakoś takiego nagrania nie udało się Mieciowi wykonać, nie sposób było opanować plączących się taśm, więc sprzęt okazał się raczej zbyteczny. Kupiliśmy go jakiś czas temu, przy sylwestrowej kolacji, od znajomego artysty zajmującego się wykonawstwem i sprzedażą „szmat”, czyli tkanin zasłonowych – malowanych na białym płótnie metodą sitodruku.

Ta propozycja sprzedaży wyglądała atrakcyjnie, więc następnego dnia udaliśmy się z Wojtkiem i dla obstawy z poetą Bendychem na bazarek. Ustalono cenę sprzedaży, Wojtek powiedział, że przy transakcji lepiej, jak będzie sam, zabrał sprzęt i zniknął w tłumie. Poszliśmy spacerkiem, oglądając stragany. Miecio wypatrzył skórzany kapciuch do fajki sprzedawany przez jakiegoś dość podejrzanego gościa, a ponieważ ostatnio postanowił palić fajkę, poszłam się targować. Z dwudziestu złotych opuścił na piętnaście, dodając, że tu jeszcze fajka jest do tego. Kupiłam i poszliśmy poszukiwać naszego człowieka. Niestety, jak się okazało, zniknął bez śladu.

Następnego dnia ja poszłam rano do szkoły, a Miecio z naszym świadkiem zajścia zasiedli w kawiarni „Harenda” w nadziei na spotkanie zaginionego sprzedawcy. Ustalili, że czekają do dwunastej, a potem składają zawiadomienie na milicji. Przyszłam tuż przed dwunastą i za chwilę wpadł zdyszany „handlowiec”. Okazało się, że zwinęła go z bazaru milicja, bo nie potrafił wyjaśnić, skąd posiada ten rewelacyjny sprzęt. Noc spędził na komisariacie i ktoś musi poświadczyć na milicji o jego niewinności. Oczywiście to ja zostałam oddelegowana do komisariatu na Pragę. Dwóch specjalistów od kradzieży zadawało mi pytania: gdzie mieszkam, co robię, od kogo to kupiłam i gdzie mieszka poprzedni właściciel. Na to ostatnie pytanie nie znałam odpowiedzi, wychodziło już na to, że utracę ten cenny przedmiot. W tej napiętej sytuacji wygłosiłam drobne przemówienie: oznajmiłam, że jestem nauczycielem szkoły ogólnie szanowanej i jako nauczyciel tej szkoły jestem osobą godną powszechnego zaufania, więc nie rozumiem, czemu miałabym kłamać w tak błahej sprawie. Moje racje zostały uznane.

Gramofono-magnetofon udało się sprzedać dnia następnego i powędrowaliśmy do kawiarenki PIW-u, by zapytać Jerzego Nowaka, co myśli o fajce dorzuconej do nabytego kapciucha. Jerzy spojrzał na fajkę pełen zachwytu: „To przecież jest Dunhill z białą kropką, fajka najwyższej klasy” – powiedział.

Dwa miesiące później Miecio otrzymał propozycję narysowania reklamy do okularów dla biznesmena z Ameryki produkującego okularowe oprawki na Dalekim Wschodzie, a chwilowo zamieszkującego w „Europejskim”. Poszliśmy więc do „Europejskiego”, usiadł Miecio nieśmiało na foteliku i nieśmiało wyciągnął fajkę. „Jaki tytoń pan pali?” – zapytał nasz gospodarz. „Najprzedniejszy” (to była nazwa tytoniu) – odpowiedział Miecio. „Dam panu lepszy, Dunhill” – powiedział nasz gospodarz i sięgnął do pudełka na półce. „A jaką fajkę pan pali?” – zapytał. „Dunhilla – odparł Miecio. „O, to pan musi dobrze zarabiać na tej plastyce” – powiedział gospodarz z podziwem w głosie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *