Nauczycielka przedmiotów zawodowych w Technikum Architektoniczno-Budowlanym i w Żeńskiej Szkole Architektury − nie było to moje wymarzone zajęcie. Był to jedynie sposób na wykorzystanie pięcioletnich studiów na Politechnice. Samo nauczanie i praca z młodzieżą dostarczało satysfakcji, ale niestety przedmioty, których mogłam nauczać: mechanika budowli, konstrukcje stalowe, materiały budowlane, kosztorysowanie, organizacja pracy, nie należały do zbytnio mnie interesujących. Żeby się nadmiernie nie umartwiać, nie wpaść w rutynę mówienia w kółko latami tych samych rzeczy, starałam się zmieniać przedmioty nauczania, wymyślać metody pracy, ubarwiać lekcje opowieściami…

Kiedy dyrektor Burcon zaproponował mi, żebym wzięła zajęcia z BHP, bo jakoś nikt z grona się nie kwapił, pomyślałam przez chwilę, że właściwie nie mam pojęcia, o czym by to miało być, ale radośnie przyjęłam propozycję. Nie był to przedmiot wiążący się w jakikolwiek sposób z pozostałymi i nikt z niego nie zadawał pytań na dyplomie. Dawało to więc absolutną dowolność w sposobie prowadzenia zajęć. Poszłam tu więc na całość. Oznajmiłam na wstępie, że na tych lekcjach będą się uczyć samodzielnej pracy z książką. Nie obowiązują zeszyty, ale na każdym stoliku musi być książka, bo na lekcji będą czytać wskazany rozdział i potem ja będę zadawała pytania, na które będą odpowiadać. Tym sposobem w czasie, kiedy czytały moje uczennice, czytałam i ja wskazany rozdział, wymyślając pytania. Odpowiedzi na pytania miały utrwalić materiał, a dalsza część lekcji to były moje opowieści o filmach, wystawach, teatrze, czyli o tym, co mnie naprawdę interesowało, bo BHP-owiec musi być człowiekiem kulturalnym… BHP-owiec powinien też starać się ukulturalniać pracowników, bo zrelaksowana i kulturalna załoga ma lepsze wyniki pracy i mniejszą wypadkowość.

W ramach zadań domowych uczennice projektowały ubiór roboczy i plakat BHP-owski, a wykonane projekty same oceniały. W ramach tych zajęć byłyśmy na wystawie w Zachęcie i w teatrze. Te lekcje prowadziłam z przyjemnością i podobały się one bardzo dziewczynom.

Niestety tego BHP uczyłam tylko jeden rok, bo tak się zachwycałam tym przedmiotem w pokoju nauczycielskim, że w następnym roku przechwyciła go sprytnie koleżanka Borowczyk. Pamiętam, jak w maju wkroczyła dumnie do pokoju nauczycielskiego, donosząc gromkim głosem: „Krysia, w przyszłym roku to ja uczę BHP”. No i uczyła, tylko nieco inną metodą: pisała kredą na tablicy i dyktowała do zeszytów.  

Fatalną stroną pracy pedagogicznej była konieczność poprawiania zupełnie nieinteresujących klasówek, prac sprawdzających, prac domowych, projektów. Nudne i mocno czasochłonne.

Ciągle poszukiwałam dla siebie alternatywnych zajęć, umożliwiających w przyszłości rozstanie się ze szkołą albo przynamniej jakieś bardziej zauważalne zaistnienie. Dużo pisałam do „Naszego Klubu”. Uczęszczałam na rozmaite kursy pozwalające poszerzyć umiejętności praktyczne czy rozwinąć możliwości artystyczne.

Zaczęłam od kursu kroju, bo szyć umiałam, ale chciałam się uwolnić od wykrojów z „Burdy” (niemieckiego ekskluzywnego i trudnodostępnego czasopisma poświęconego krawiectwu damskiemu), nieuwzględniającego nie wiadomo czemu moich dość nieznacznych rozmiarów.

Następnie był kurs makramy. Zakończyłam go wykonaniem starannym sznurkowej torby. Te moje makramowe umiejętności wykorzystała jednorazowo moja siostrzyczka Irenka. Irenka niekiedy zatrudniała mnie do przygotowywania rekwizytów teatralnych. Szyłam fartuszki do niewielkiego serialu z Pszoniakiem w roli głównej, w którym zajmował się on gotowaniem. Tym razem wykonałam do spektaklu w teatrze Narodowym 14 bardzo długich pasów plecionych z dość grubych sznurków, specjalnie farbowanych w teatralnej farbiarni na wybrane przez Irenkę kolory. Każdy był inaczej pleciony. Spracowałam się przy tym ostro i bolały paluszki, ale Irenka była zadowolona. Niestety tak się złożyło, że spektaklu nie udało mi się obejrzeć i nie widziałam mego dzieła na scenie.

Najciekawsza była przygoda z tkactwem. W Warszawie na Poczcie Głównej na poddaszu mieścił się klub pocztowca. W klubie tym raz w tygodniu spotykało się kółko tkackie. Przychodziły tu starsze damy, emerytki, przynosiły swoje rozpoczęte niewielkie tkaniny rozpięte na drewnianych ramach. Krasnoludki pod grzybem, kwiaty, domki… Zasiadały wokół długiego stołu i radośnie gaworząc, przesuwały kolorowe niteczki przez osnowę, starannie dociskając widelcem.

Pan kierownik klubu miał nawiązane kontakty z fabryką dywanów w Kowarach i to z Kowar chyba raz w miesiącu przychodziła dostawa kolorowych wełnianych niteczek – odpadów z produkcji. Pan kierownik też zajmował się tkactwem, a może jego żona. W dniu dostawy zawartość przesyłki była wysypywana na podłogę w sąsiednim pokoju. Pan kierownik ze starościną grupy, jako pierwsi, za zamkniętymi jeszcze drzwiami, wybierali potrzebne im niteczki. Potem drzwi się otwierały szeroko i do mrocznego pomieszczenia wpadała nerwowo grupa starszych pań i rzuciwszy się na kolana w półmroku, wyrywała, co się da, nie bardzo nawet rozróżniając w tym przyćmionym świetle kolory gromadzonych nici.

tkanina

Do grupy pocztowych tkaczek dołączyłam z Grażynką Szymborską. Przyglądały się nam uważnie. Byłyśmy od nich sporo młodsze, nosiłyśmy ich zdaniem nieodpowiednie stroje – naszego własnoręcznego wyrobu (spódniczki przerabiane ze starych dżinsów i swetry własnej roboty z przerabianej włóczki przędzonej z gręplowanych dzianin wełnianych). Te nasze tkaniny znacznie odbiegały nie tylko stylem od ich twórczości, a też tematyką. Grażynka, doktor prawa o duszy artystki, tworzyła romantyczną abstrakcję w zielonej tonacji. Moje geometryczne figury w oranżach i brązach w mizernym formacie były właściwie ćwiczeniem praktycznym mającym na celu opanowanie techniki. Dopiero druga tkanina miała już być znacznie bardziej ambitna. Ogromne czarne ptaszydło z rozpostartymi skrzydłami zostało wykonane zaledwie w jednej trzeciej…

Wiedzę i umiejętności zdobyte na pocztowym poddaszu wykorzystałam jednak, pisząc do „Naszego Klubu” instruktażowy artykuł, który starannie, według moich wskazówek, został przez Miecia zilustrowany. Ten czas spędzany na kursach, zdobywanie umiejętności później nawet niewykorzystywanych, to były takie podróże, poznawanie innych małych światów, oglądanie z bliska czegoś nowego.