klatka i kanarek

Był piękny jesienny dzień, wtorek, a może środa. Jak zwykle od rana miałam zajęcia w szkole.

Po drugiej lekcji zadzwoniłam do domu. Miecio – mąż mój – był jeszcze nie całkiem obudzony. Odebrał telefon i powiedział:

– A do nas przez lufcik przyleciał kanarek.

 – Co ty mówisz? – zapytałam.

– No, kanarek – odpowiedział i tu rozmowa się urwała, a ja już musiałam iść na lekcję.

Przecież my mieszkamy na piątym piętrze w przedwojennej kamienicy. Jaki kanarek? Przylatują czasem gołębie, czasem jakiś wróbelek, ale nikt nie wpycha się do środka, i to jeszcze przez lufcik. Skąd by się miał wziąć kanarek? Kanarki widziałam tylko w klatce w sklepie na Nowym Świecie u pana „rybkarza”.

Wczoraj w redakcji była impreza. Pewno znowu jakiś miłośnik czasopisma „Nasz Klub” przybył z darem szczelnie opakowanym w szkło. Miecio wrócił późno raczej w marnym stanie, ale skąd mu przyszedł do głowy kanarek? Wracałam do domu niepewna, co zastanę…

Kiedy otworzyłam drzwi do pokoju, nad głową przeleciał mi kanarek. On naprawdę tu był.

No cóż, trzeba było zaopiekować się przybłędą. Nie mieliśmy pojęcia o hodowli kanarków. Nie było wujka Google, pozostało więc udać się do pana „rybkarza”. W sklepie pełnym akwariów i kolorowych ryb siedział pan „rybkarz”. Można tu było zaopatrzyć się nie tylko w rybki i karmę dla nich, ale i kupić karmę dla ptaków, a nawet czasem jakiegoś ptaka. Pan „rybkarz” naprędce wprowadził nas w tajniki hodowli kanarków, przygotował solidną porcję wyżywienia i zaprezentował gustowną klatkę. Powróciliśmy do domu z zakupami i bagażem wiedzy na temat hodowli ptaków.

Klatka została ustawiona na oknie. Umieszczone w niej odpowiednie naczynka zostały napełnione: jedno nasionkami, drugie wodą. Ptaszek szybko zorientował się, że podano obiad. Do klatki wleciał niepewnie, ale chyżo zabrał się do jedzenia. Zdecydowaliśmy, że nasz gość nie będzie więźniem. Klatka na dzień była otwierana i ptaszek radośnie przemieszczał się po mieszkaniu. Okazało się, że lubi słodycze. Siadał na krawędzi cukiernicy i dystyngowanie wydobywał kryształki cukru. Był też ptakiem wojowniczym. Dzielnie walczył z osobnikiem oglądanym w lusterku stojącym na toaletce. Po jakimś czasie tak dalece zaprzyjaźnił się z Mieciem, że przylatywał i siadał na wysuniętym przez Miecia palcu.

Nasza cocker-spanielka Tina nie zwracała na niego uwagi, on też się nią w ogóle nie interesował. I tak współżycie z kanarkiem układało się bardzo dobrze.

Którejś niedzieli nawet zabraliśmy go na wycieczkę do Otrębus, gdzie w czasie wakacji mieszkali moi rodzice. Pojechał w klatce i przez całą wycieczkę jej nie opuszczał, obserwował świat dokoła. Wycieczka najwyraźniej mu się podobała. Pewno tym bardziej, że wzbudził wielkie zainteresowanie kota zamieszkującego w Otrębuskim domu.

Gdzieś w końcu jesieni odwiedziła nas Zosia Skwarnicka. Przyjechała na dwa dni z Krakowa. Zachwyciła się kanarkiem. Kiedy opowiedziałam jej historię jego pojawienia się w naszym domu, powiedziała:

– Mój kolega ze studiów mieszka tu niedaleko, na Kakowskim Przedmieściu koło Uniwersytetu, i on hoduje ptaki. Może przyleciał od niego. W każdym razie jak będziecie mieli jakiś problem, to do niego zadzwońcie.

Miałam zadzwonić, ale jakoś czas leciał, zagubiła się karteczka z zapisanym telefonem, poza tym problemów nie było, więc nie zadzwoniłam.

Mijała zima. Kanarek hodował się świetnie. Czasem śpiewem umilał wieczory.

Niestety z nadejściem wiosny jakoś posmutniał. Zaczął tracić pióra. Zadzwoniłam do Zosi, pytając o numer telefonu kolegi, by prosić go o radę. Tym razem zapisałam numer starannie i zastawiałam się, jak mam sformułować pytania do pana Dąbrowskiego – tego Zosi kolegi.

Nim zdołałam wymyślić pytania, zadzwonił telefon… A w telefonie odezwał się pan Dąbrowski. Przedstawił się i powiedział:

– Właśnie dowiedziałem się od Zosi, że u państwa przebywa mój Karol. Karol, dotychczas nie miałam pojęcia, że nasz kanarek nosi tak poważne imię. I dalej pan Dąbrowski opowiedział mi smutną historię. Otóż on spokojnie zamieszkiwał z Karolem i pewnego dnia dostał w prezencie od jednego z przyjaciół innego ptaszka – krasnopiórka.

– …i Tadeusz (tak miał na imię krasnopiórek) nauczył Karola latać do kuchni. Siedziałem sobie od rana w pokoju zajęty pisaniem, niestety w kuchni było uchylone okno i obydwa ptaki wyleciały. I teraz jestem jedyną żywą istotą w moim domu – dodał.

Po czym zaproponował, że gdybym mu zwróciła Karola, kupi mi jakiegoś innego ptaka w zastępstwie.

No cóż, zaprosiłam pana Dąbrowskiego do nas i powiedziałam, że nie ma sprawy, że każdej chwili może przyjść po Karola. Przyszedł. Karol zachował się całkiem obojętnie. Nawet na niego uważniej nie spojrzał. Porozmawialiśmy chwil parę i pan Dąbrowski oddalił się z Karolem, zapraszając do odwiedzenia ich w jego mieszkaniu.

Może po tygodniu poszliśmy odwiedzić Karola. Właśnie przesiadywał na kredensie. Niestety nas też postanowił nie zauważyć. Może był obrażony, że pozwoliliśmy mu oddalić się z domu, który sam sobie wybrał, a może kanarki tak mają – nie mają pamięci do ludzi.

Zadzwoniłam do pana Dąbrowskiego w środku lata, żeby zapytać, jak on się miewa i jak zdrowie Karola. Powiedział w wielkim smutku, że Karola już nie ma. Pojechał on latem z mamą i z Karolem na wakacje na wieś. Klatka była niedomknięta i zobaczył tylko, jak Karol znika gdzieś wysoko wśród drzew, tym razem już na zawsze.

Powiedział mi ktoś później, że kanarki w naszym kraju nie mają żadnych szans na przeżycie na wolności. Zabijają je wróble. Podobno te pozornie sympatyczne szaraki nie znoszą inności. Niszczą bezpowrotnie podobnych do nich kolorowych…