
Najlepszą wileńską przyjaciółką naszej Babuni była pani Konstancja Krysinielowa. Babunia i pani Konstancja przyjaźniły się od niepamiętnych czasów i nasza rodzina była odwiecznie zaprzyjaźniona z rodziną pani Konstancji, z jej synem Ignacym, a szczególnie z jej dwiema córkami Jadzią i Basią. Często się odwiedzano, pomagano sobie nawzajem w trudnych, wojennych czasach.
Pamiętam ostatnią wizytę w niewielkim, zbudowanym tuż przed wojną, domku na Antokolu. Wizytę tuż przed opuszczeniem Wilna przez rodzinę Krysinielów. Most przez Wilię w kierunku Antokola został uszkodzony w czasie działań wojennych i trzeba było przeprawić się łodzią. Tuż przy przeprawie podszedł do Taty sowiecki żołnierz, zaproponował sprzedanie dwóch puszek „świńskiej tuszonki” – konserwy wieprzowej otrzymywanej przez sowieckich żołnierzy. Puszki nie miały żadnej etykiety, ale któż w czasie wojny zajmowałby się produkcją etykiet, szczególnie dla wojska. „Świńska tuszonka” to świetny prezent, pomyślał Tata – transakcja została dokonana dyskretnie. Jakież było nasze zdumienie, kiedy po otwarciu puszki w domku na Antokolu okazało się, że w jej wnętrzu znajdowało się siano i piasek. Po dokładnych oględzinach tej fatalnej puszki ustalono, że została precyzyjnie wykonana z połączenia dwóch egzemplarzy.
Kiedy dotarły do nas wieści, że cała rodzina Krysinielów
zamieszkała w Toruniu, Babunia postanowiła niezwłocznie odwiedzić przyjaciółkę,
zobaczyć, jak im się w tym Toruniu żyje, więc pojechałam razem z nią.
Zamieszkali w niedużym domku z ogrodem. Domek był sympatyczny, w ogródku rosły
kwiaty i pomidory. Wszyscy znaleźli zatrudnienie, pan Ignacy był aptekarzem,
szybko otrzymał pracę w aptece, a pani Basia niedawno wyszła za mąż za kolegę z
wojennej konspiracji i pracowała na uniwersytecie w katedrze filologii
klasycznej.

Pani Basia przed wojną rozpoczęła studia humanistyczne na
wileńskim uniwersytecie, a że była osobą niezwykle uzdolnioną, jej dalszą
edukację w Monachium opłacał ksiądz Puciato, znany wileński filantrop, który
wszystkie swoje pieniądze przeznaczał na edukację uzdolnionych dzieci z
niezamożnych rodzin.
Pani Jadzia też gdzieś pracowała, ale głównie zajmowała się domem i dziećmi –
Tadziem i Zosią. Jej mąż w czasie wojny przewędrował drogę polskich zesłańców i
z Armią Andersa dotarł do Anglii. Do powojennej Polski nie miał powrotu, bo
przed wojną pracował w policji. Namawiał żonę na przyjazd do Londynu, ale ona
nie wyobrażała sobie rozstania z dziećmi i rodziną.
Wszystkim jakoś się pozytywnie w tym Toruniu ułożyło, ale jednak ciągle tęsknili za Wilnem, za Antokolem.
Rok akademicki 54/55 był dla mnie wyjątkowy. Z Torunia przyjechała Zosia Korbuttówna, wnuczka pani Konstancji Krysinielowej. Zosia studiowała w Toruniu polonistykę, uzyskała tam licencjat, a na warszawskim uniwersytecie postanowiła zrobić magisterium z bibliotekoznawstwa. Jedynym problemem było mieszkanie. Dom nasz był zawsze otwarty dla przyjaciół i nie było żadnej wątpliwości, że zamieszka u nas, że się jakoś pomieścimy. Zosia została „dokwaterowana” do pokoju, w którym Irenka i ja mieszkałyśmy z Babunią, wstawiono tam składane łóżeczko. To pojawienie się Zosi w naszym domu było dla mnie czymś wspaniałym, nagle otrzymałam starszą siostrę. Było z kim porozmawiać na każdy temat, uzyskać poradę, zrozumienie. To z Zosią i jej dwoma kolegami ze studiów byłam na pierwszym balu… Potem pojawił się Marek Skwarnicki, przychodził niekiedy odwiedzać Zosię. Jego ojciec też po wojnie nie powrócił do Polski – zamieszkał w Stanach.
Marek pracował w pobliżu. Na Okólniku, w piwnicach, zgromadzone zostały zbiory chyba biblioteki uniwersyteckiej, chronione przed okupantem. Zadaniem Marka była segregacja tych zbiorów i wyselekcjonowanie autorów zakazanych przez partyjne władze książek, które nie miały prawa znaleźć się na półkach publicznie dostępnych bibliotek. I tu, w tej piwnicy, było pierwsze spotkanie Marka z poezją Miłosza, ze zbioru autorów zakazanych.
Z końcem roku akademickiego Zosia powróciła do Torunia, a w lipcu zostałam zaproszona na ślub. Jesienią państwo Skwarniccy zamieszkali w Warszawie w mikromieszkanku, gdzie właściwie mieścił się tylko tapczan, a w niedługim czasie przenieśli się na stałe do Krakowa – Marek rozpoczął pracę w „Tygodniku Powszechnym”. Bardzo brakowało mi czasem tej starszej siostry.
Kariera dziennikarska Marka w „Tygodniku” rozwijała się wspaniale. Wszyscy czytywali jego felietony podpisywane pseudonimem „Spodek”, pisał wiele też pod innymi pseudonimami i w innych czasopismach katolickich, publikował książki, wiersze. W „Tygodniku” poznał Karola Wojtyłę, nim jeszcze został papieżem. Znajomość ta przerodziła się w przyjaźń, Marek towarzyszył papieżowi Wojtyle w wielu jego podróżach zagranicznych, otrzymał zaszczytny tytuł „szambelana papieskiego”. Stał się ważną postacią w krakowskim środowisku literackim (więcej o Marku w Wikipedii).
Zosia pracowała w bibliotece uniwersyteckiej, zajmowała się domem i trójką dzieci, one były dla niej najważniejsze. Zawsze pogodna, spokojna, ciepła. Nie bardzo mogła pogodzić się z faktem, że jej starszy syn i córka zamieszkali na stałe w Stanach. Stan wojenny odciął im możliwość powrotu, a potem już tam ułożyli sobie życie. W Krakowie pozostał tylko najmłodszy Krzysio.

Odwiedzałam czasem Zosieńkę w Krakowie, zostały mi na pamiątkę tych odwiedzin zebrane przez nią na ścieżkach Watykanu kamyczki, z namalowanymi przez nią kwiatkami.