Po pierwszym roku studiów studentów Budownictwa Przemysłowego obowiązywały praktyki robotnicze. Dostałam skierowanie na budowę fabryki cementu w Płudach na obrzeżach Warszawy.

Codziennie rano o 6.30, u zbiegu Alej Jerozolimskich i Brackiej, czeka na nas ciężarówka, którą dojeżdżamy na plac budowy. Praktyka trwa jeden miesiąc. Otrzymujemy ubrania robocze – spodnie i kurtka z ponurego szarego drelichu. Wszystkie w jednym rozmiarze, przewidzianym na wysokiego chłopa. Trochę to jakby na mnie za duże, ale po podwinięciu spodni i rękawów wdzianka wygląda się szalenie elegancko, co widoczne jest na zdjęciach. Zostajemy rozdzieleni na małe grupki i co tydzień pracujemy pod opieką mistrza innej specjalności.
Pierwszego tygodnia byłam w trójce murarskiej. Trójka murarska to osiągnięcie organizacji pracy w PRL-u – jedna osoba kładzie zaprawę, druga podaje cegłę, a trzecia starannie ją układa na warstwie zaprawy, na szybko wznoszącej się ścianie. Cała trójka murarska przesuwa się po rusztowaniu, w miarę przyrastania muru. Cegły dowożone są na to rusztowanie taczkami po pochylniach z desek. Mnie przypadło układanie tych cegieł, widać majster dostrzegł we mnie talent murarski obiecujący precyzję wykonania dzieła.

W drugim tygodniu trafiłam do brygady cieśli. Tu opanowałam wyciąganie gwoździ z desek z rozebranych rusztowań, za pomocą młotka z kozią nóżką. W trzecim tygodniu nauczyłam się wyginania prętów zbrojeniowych…

Najprzyjemniejszą częścią roboczego dnia praktykanta jest przerwa śniadaniowa. Cała grupa spotyka się w przydzielonej nam pakamerze, zaczynają się rozgrywki w jakieś szybkie gry karciane, „rudego liska”…

W drugim miesiącu wakacji pojechałam na wczasy wędrowne organizowane przez Zrzeszenie Studentów Polskich (ZSP) w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Załapałam się na jakieś pozostałe jedyne miejsce. Nasz przewodnik był z Krakowa, podobnie jak większość grupy wędrowników, z Warszawy byłam tylko ja. Wędrowaliśmy z namiotami spinanymi z wojskowych pałatek, żywiliśmy się w przydrożnych knajpach. Zgodnie z zaleceniem naszego przewodnika na obiad jadało się kotlety schabowe, było to jego zdaniem jedyne danie dające gwarancję uniknięcia problemów gastrycznych. W tej dwutygodniowej wędrówce poznaliśmy uroki Jury. Wielkim dla mnie rozczarowaniem była Pustynia Błędowska – pustynię dokładnie sobie wyobrażałam na podstawie lektury W pustyni i w puszczy – piaski ciągnące się po kres horyzontu, a tu może i piaski, ale porośnięte jakimiś marnymi krzaczkami.

 Jednym z obozowych kolegów był Janek – mieszkaniec Łodzi. Któregoś październikowego dnia Janek pojawił się w Warszawie, przyjechał spotkać się z siostrą, od niedawna studentką którejś warszawskiej uczelni. Zaprosił mnie na spotkanie w kawiarni Stolica z grupą turystyczną, do której  należała jego siostra. Była to grupa ludzi z różnych uczelni, chodzących wspólnie na niedzielne wycieczki po Kampinosie. Ludzie sympatyczni, omawiali przy kawie plany najbliższych wypraw. Zostałam natychmiast członkinią grupy. Tu spotkałam Hanię Kubicką, studentkę polonistyki, i niemal od tego pierwszego spotkania stała się moją najlepszą przyjaciółką. Miałyśmy jednakowe zainteresowania. Wędrowałyśmy z naszą turystyczną grupą po Kampinosie. Chodziłam z Hanią na niektóre wykłady na jej uczelni – na wykłady profesora Jana Kotta z historii teatru, na wykłady z historii literatury. Chodziłyśmy razem na wieczory poezji, na wystawy, do teatrów – Hania uwielbiała teatr, chciała zdawać na reżyserię, polonistyka miała być jedynie przygotowaniem do tych studiów. Ja dzieliłam się z Hanią moją wiedzą z historii sztuki zdobywaną na zajęciach w Młodzieżowym Domu Kultury. Zawsze miałyśmy tysiące tematów do omówienia, nawet w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Pojechałyśmy kiedyś na zimową, dwudniową wyprawę do jakiegoś puszczańskiego schroniska, na pieszy spacer po zaśnieżonym lesie. Kiedy już wszyscy byli gotowi do wymarszu, w ostatniej chwili zdecydowałyśmy pozostać na balkonie i nie zważając na chłód, zawinięte w koce, przegadałyśmy cały dzień.

Rodzice Hani mieszkali w Modliborzycach pod Lublinem, jej tata był aptekarzem. Prowadził wraz z siostrą aptekę, odziedziczoną po ojcu, a obecnie upaństwowioną. Mama Hani była nauczycielką.

Pamiętam któreś święta Bożego Narodzenia spędzone w tym cudnym modliborzyckim domu rodziców Hani. Długi stół zasłany białym obrusem, zaproszeni goście, lekarz, weterynarz, proboszcz z wikarym… Przy nakryciach karteczki z imionami gości i wierszykami autorstwa mamy Hani dedykowanymi gościom. Rewizyta na plebanii, smakołyki przygotowane przez gospodynię proboszcza.

I tak na marginesie moich zajęć uczelnianych rozwijały się moje rzeczywiste zainteresowania.