Za oknem świeci słońce. Jest piękny, niemal wiosenny dzień. Znikły resztki śniegu, skończyła się, już druga w tym roku, trzydniowa zima. Ale na wieść, że w najbliższym tygodniu mają zostać otwarte narciarskie stoki, przypomniały mi się zimowe wakacje sprzed lat w Bukowinie Tatrzańskiej.
Zbliżały się zimowe ferie świąteczne. Zaczęliśmy myśleć o wyjeździe na narty. W ubiegłym roku byliśmy z przyjaciółmi w Bieszczadach. Było bardzo miło, ale narciarsko strasznie mizernie. W dniu naszego przyjazdu zaczął padać deszcz, stopiła się większość śniegu. Potem zamarzło. Jeździło się po niewielkich zlodowaciałych poletkach. Na dodatek wyleciałam z trasy na zamarzniętą grudę i niestety, długi czas potem, z trudem siadałam na twardych krzesełkach.
A może by tak w tym roku w Tatry? Nigdy jeszcze nie byłam tam zimą. Mama jeździła z Irenką (moją młodszą siostrzyczką) do Zakopanego w celach zdrowotnych, bo ona była bardziej chorowita niż ja…
Koleżanka Bożena, nauczycielka polskiego (świetna polonistka), osoba młoda, energiczna, jeździła co roku do Bukowiny Tatrzańskiej, miała tam jakąś stałą metę. Wiedziałam też, że jest narciarką. Zapytałam Bożenę, czy może mi doradzić, jak zarezerwować jakąś kwaterę w Bukowinie. Koleżanka poradziła mi, żebym napisała do wójta. Napisałam, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Wychodziło na to, że w tym roku na narty się nie pojedzie. W tym czasie nie było biur turystycznych zajmujących się rezerwacją kwater czy organizowaniem zimowych wyjazdów dla osób indywidualnych. Można było jedynie starać się o wczasy zimowe z Funduszu Wczasów Pracowniczych.
Dzień przed feriami odbyła się rada pedagogiczna. Kiedy wychodziłam z rady, podeszła do mnie Bożena i zapytała, czy gdzieś jadę na narty, bo jeżeli nie, to tam, gdzie ona będzie mieszkała, jest wolny pokój, bo Jola (nauczycielka fizyki), z którą razem miały jechać, właśnie zrezygnowała. No cóż, zdecydowałam się natychmiast.
Nasz kolega Wojtuś Piotrowski wybierał się z żoną na święta do Zakopanego. Zabrał nas samochodem i obiecał, że nas za parę dni odwiedzi. Dalej pojechaliśmy autobusem. Dom, w którym mieliśmy zamieszkać, znajdował się na Rusińskim Wierchu. Zapadał zmrok. Dróżką koło kościoła, słabo wydeptaną, schodziliśmy ostrożnie w dół. Niestety, potem trzeba było długo wspinać się w górę. Powitała nas gospodyni, czekała na nas dość obszerna, oszczędnie urządzona izba, oświetlona jedną gołą żarówką zawieszoną pod sufitem. Bożena mieszkała przez ścianę.
Następnego ranka wyruszyliśmy razem na narty na pobliski pagórek. Powiedziała, że ona tylko tu jeździ, a resztę dnia spędza u gospodarzy i pomaga im w szyciu kierpców. Wyciąg narciarski jest w Bukowinie, ale to za daleko chodzić. No cóż, każdy ma własny sposób na spędzanie wakacji.
Byłam rozczarowana. Następnego dnia, wziąwszy narty, pomaszerowaliśmy z Mieciem do Bukowiny. Już sama droga w jedną stronę w dół, a potem wspinaczka pod górę, dźwigając narty, i taki sam powrót wieczorem – koszmar, odechciewa się narciarstwa. A znowu jechać do Bukowiny, żeby jeździć na pagórku, jaki można znaleźć w podwarszawskim Powsinie?
Wracając ze stoku, weszłam do najbliższej chałupy i zapytałam, czy moglibyśmy za jakąś opłatą przechowywać u nich narty i buty. Zgodzili się ochoczo. Byliśmy uratowani.
Dwa dni później odwiedził nas Wojtek. Nadziwić się nie mógł, że nam się chce codziennie łazić pod tę górę, na ten Rusiński Wierch. On sobie mieszka w Zakopanem w eleganckim hotelu. Wprawdzie miejsc nie było żadnych, ale on sobie załatwił. Załatwienie było oczywiście w Wojtusiowym pokrętnym stylu. Otóż wyłudził on od Miecia, gdzieś przed miesiącem, breloczek z napisem „10 lat (a może więcej) MO”, czyli Milicji Obywatelskiej. Breloczek ten otrzymał Miecio, robiąc z „ramienia redakcji” zdjęcia na owej jubileuszowej imprezie. Wojtuś breloczek przypiął natychmiast do kluczyków samochodowych. Kiedy w hotelu mu powiedziano, że przecież są święta i co on sobie wyobraża, że skąd niby w święta ma być wolne miejsca w hotelu? Wojtuś niestropiony powiedział spokojnie, żeby raczej starannie sprawdzili, a mówiąc to, trzymał w ręku samochodowe kluczyki tak, żeby breloczek był dobrze wyeksponowany. Sprawdzili… i cóż, okazało się po małej chwili, że rzeczywiście jeden pokój dwuosobowy jest wolny, więc mogą go z żoną zameldować.
W Bukowinie spotkaliśmy znajomą dziennikarkę. Mieszkała z mężem czy też z narzeczonym w „Harnasiu”, spotkaliśmy też jakiegoś kolegę mieszkającego na kwaterze w Bukowinie. Po nartach chodziliśmy razem na kawę. Zaproponowaliśmy wspólne spędzenie sylwestra, a że nikt nie miał nadmiaru pieniędzy, spotkanie sylwestrowe mogłoby się odbyć w naszej całkiem obszernej izbie. Propozycja się spodobała. Ustaliliśmy, że ja z Mieciem wszystko przygotujemy, a koszty biesiady będą wspólne i rozliczymy się przy następnym spotkaniu. Zaprosiłam też Bożenę.
W sylwestrowy wieczór na przystrojonym choinkową gałązką stole znalazły się napoje i przygotowane kanapki. Przybyli goście, zapaliłam świeczki i niewielką lampę stołową. Brakowało muzyki, ale cóż, nie było tu radia czy telewizora ani żadnego grającego sprzętu. Mimo tego braku było bardzo sympatycznie, wesołe rozmowy, piosenki. Z wybiciem dwunastej złożyliśmy sobie noworoczne życzenia i wkrótce goście w radosnym nastroju zaczęli się żegnać, bo czekała ich jeszcze niełatwa droga powrotna. Jakież było moje zdumienie, kiedy Bożena energicznym ruchem zapaliła światło, tę podsufitową ostrą żarówkę, i powiedziała: „No to się teraz rozliczymy”. Nastrój całego wieczoru prysł. Wolałabym już nie dostać od nikogo żadnych rozliczeniowych pieniędzy. Ale cóż…
W następnym roku pojechaliśmy znowu na narty do Bukowiny Tatrzańskiej, ale kwaterę załatwiłam wcześniej samodzielnie, w miłym domu w pobliżu wyciągu, i jakoś wcale nie brakowało nam Bożeny.