drewniana biżuteria pierścionki, krzyżyki, zawieszki, broszki

Niespodziewane ogłoszenie stanu wojennego zburzyło w jednej chwili całe nasze w miarę uporządkowane życie.

Zamknięto wszystkie redakcje. Miecio został bez pracy. Nie miał po co wychodzić z domu. Nie miał po co rysować. Nie były nikomu potrzebne jego ilustracje, jego rysunki satyryczne…

Na moje szczęście nie zamknięto szkół, więc ja nie zostałam pozbawiona pracy, ale skończyło się moje pisanie do gazet.

Uszczupliły się znacznie nasze dochody. Wprawdzie RSW „Prasa-Książka-Ruch” płaciła dalej (przez pół roku) pensje pracownikom etatowym, ale nie było już Mieciowej wierszówki i moich honorariów z „Naszego Klubu”.

Miecio po jakimś czasie rozważań, czym by się tu teraz zająć, powrócił do rzeźby. Zajął się tworzeniem drewnianej biżuterii. Powstawały drewniane pierścionki inkrustowane srebrem, drewniane krzyżyki zdobione bursztynem, kością lub półszlachetnymi kamykami, broszki, wisiorki.

Kiedy się okazało, że „Nasz Klub” już nie będzie istniał, bo wszyscy w redakcji byli członkami „Solidarności”, zdecydowaliśmy zarejestrować działalność rzemieślniczą. Pani w Gminnej Radzie Narodowej – specjalistka od rejestrowania rzemieślników – doradziła, żeby wstrzymać się z tą rejestracją do czasu ostatecznego rozwiązania umowy z RSW, bo po co tracić należne pieniądze. Rejestracja rzemiosła oznaczała przerwanie wypłat należnych za wypowiedzenie pracy.

Któregoś wieczoru odwiedził nas redakcyjny kolega Zbyszek Falkowski. Przyszedł ze swoim znajomym panem Kaziem. Pan Kazio – starszy pan nienagannych manier – bywał parokrotnie w redakcji, podobno miał zamiar rozpocząć współpracę, a tu nie wiadomo, co z redakcją będzie. Przy herbacie roztrząsano różne warianty dalszego rozwoju istniejącej sytuacji. Zrobiło się późno, niedługo godzina policyjna. Goście zaczęli pośpiesznie zbierać się do wyjścia. Pan Kazio wyraził obawę, że jak wyjdzie teraz z tą swoją dużą torbą, z którą do nas przyszedł, to może zatrzymać go milicja. Zapytał, czy może ją u nas zostawić i że przyjdzie po nią w dzień. Nie mieliśmy nic przeciwko temu.

Minęło kilka dni, a pan Kazio nie przychodził po pozostawiony bagaż. Zaczęłam się denerwować. Co on ma w tej torbie? Udzielałam się, teraz już w konspiracyjnej, grupie „Solidarności” nauczycielskiej i miałam w domu sporo bibuły. A tu jeszcze prezes naszej spółdzielni spotkał mnie na schodach i zapytał, czy mam klucze od strychu, bo mówią, że tam po nocach ktoś drukuje. Tak się złożyło, że klucze były u mnie. „Kto to panu powiedział?” ­– zapytałam nerwowo, dodając „podam do sądu o zniesławienie”, i szybko wyszłam, mając już przed oczami widmo rewizji. Jednak groźba, raczej bezsensowna, zadziałała. Kiedy wracałam, prezes czekał na mnie na schodach. „Okazało się, że to Frankowska pierze”. Odetchnęłam, ale na wszelki wypadek zajrzałam do torby. Były tam tylko jakieś szmaty.

Wreszcie przyszedł pan Kazio. Bardzo interesował się Mieciowymi wyrobami. Powiedział, że on kiedyś zajmował się robieniem biżuterii i może mógłby Mieciowi pomagać. Miecio był zachwycony, nie siedziałby w domu sam i miałby kim dyrygować. Ustalili, że na razie pan Kazio będzie się przyuczał, a jak Miecio już zarejestruje działalność, to go zatrudni.

I tak pan Kazio niemal natychmiast się zadomowił u nas. Przychodził wcześnie rano, tak by załapać się na śniadanie, wychodził niewiele po przygotowanym przeze mnie obiedzie. Był nawet z nami na niedzielnym obiedzie u moich rodziców w Otrębusach. Prowadził z Tatą rozmowy o Wilnie, o „Zielonym Sztralu”, a może czerwonym, w którym bywał (Zielony i Czerwony Sztral to nazwy przedwojennych wileńskich eleganckich restauracji). Powędrował razem z nami do „Pedetu” na Ścianie Wschodniej, gdzie właśnie otworzono sklep z używaną odzieżą, i nawet kupiłam mu jakieś welwetowe spodnie, bo były, a on się zachwycił i żałował bardzo, że nie ma na nie pieniędzy. Przesiadywał z Mieciem całe poranki i wczesne popołudnia, raczej przyglądając się Mieciowej pracy, niż przyuczając się do czegokolwiek. Opowiadał jakieś prawdziwe lub wymyślone historie, których był bohaterem. Chętnie wypalał Mieciowe papierosy. Zdobywanie papierosów w owym czasie było rzeczą trudną, ale ja jako nauczycielka mogłam kupować w szkole papierosy z odrzutu. Były to długie papierosowe gilzy, na pewnych odcinkach wypełnione byle jakim tytoniem, sprzedawane w szarych torbach używanych do pakowania cukru. Po wyjęciu z torby wystarczyło poodcinać nożyczkami fragmenty bez tytoniu i już się miało gotowe do palenia papieroski.

Z nadejściem wiosny postanowiłam zaprezentować Mieciową biżuterię w galerii na Zapiecku. Te jego wyroby to nie było zwykłe rzemiosło, on nie lubił powielać swoich pomysłów. Pani Mira, kierowniczka galerii, obejrzała przyniesione precjoza, zachwyciła się, bo jeszcze takiej biżuterii nie miała, i przyjęła wszystko w komis, ustalając całkiem dla mnie atrakcyjną cenę. Wróciłam do domu szczęśliwa i jak pan Kazio skierował się do łazienki, natychmiast powiadomiłam Miecia o sukcesie. Po wyjściu z łazienki pan Kazio udawał, że nie słyszał mojej opowieści, ale już następnego dnia wystąpił do mnie z propozycją, żebym pożyczyła mu dość znaczną sumę pieniędzy, bo on by zapłacił za wynajem pokoju za pół roku. Dodał, że jak już zacznie u Miecia pracować, to pieniądze te po prostu odpracuje.

Pan Kazio, jak mówił, mieszkał u jakiegoś znajomego, dzieląc z nim pokój, a teraz miała się do znajomego wprowadzić narzeczona. Pan Kazio uważał, że jak mu za te pół roku zapłaci, to znajomy natychmiast z narzeczonej zrezygnuje. Opowieść była jak zwykle wymyślona na potrzebę chwili. Kiedy mu powiedziałam, co sądzę o absurdalności jego pomysłu i że na pożyczkę u mnie nie może liczyć, znikł na kilka dni.

Przyszedł w niedzielny poranek i zakomunikował, że rezygnuje z pracy u Miecia, bo wyjeżdża na prowincję i będzie się zajmował restauracją kościołów. Poprosił jeszcze, żebym zadzwoniła do Jaculka, jednego z naszych przyjaciół, bo ma dla niego pracę. Jaculka poznał u nas i wiedział, że jest aktorem. Poprosił więc go przez telefon, żeby przyjechał jak najszybciej do nas, gdyż on, pan Kazio, może zaprotegować go do nowo powstającego kabaretu tworzonego przez Skarżankę. Słuchałam tych opowieści bez komentarza, było dla mnie oczywiste, że wszystko jest wymyślone, ale cieszyłam się w duchu, że już nie będę musiała pana Kazia więcej wysłuchiwać.

Jaculek przyszedł po godzinie, chociaż wcale nie był zainteresowany pracą w jakimkolwiek kabarecie. Zaproponowałam, żeby pojechał z Mieciem i ze mną do Otrębus. Po chwili wyszliśmy wszyscy razem. Pan Kazio dyskretnie wręczył Jaculkowi list z prośbą, żeby oddał go mojemu Tacie, i szybko oddalił się bez pożegnania.

List był listem szantażowym. Pan Kazio opisał, jak to ciężko pracował przez miesiąc u Miecia, wyliczył dość zawrotną należną mu sumę za te przepracowane dni oraz pieniądze za fragment urlopu przynależny za ten miesiąc pracy. Wyznaczył dzień, w którym ma się jemu te pieniądze dostarczyć, i na końcu zauważył, iż niedostarczenie w terminie żądanej sumy zakończy się oddaniem przez niego sprawy do sądu. Zaprzyjaźnieni prawnicy powiedzieli, żebym się tym listem nie przejmowała.

Pomyślałam, że spróbuję odzyskać wypożyczoną ode mnie, świeżo nabytą książkę do nauki angielskiego. Pan Kazio chciał się uczyć języka, bo, jak mówił, ma córkę w Londynie i chce wkrótce do niej pojechać. Kiedy zadzwonił, żeby ustalić miejsce i godzinę przekazania mu pieniędzy, powiedziałam, że ma przyjść z książką. Na miejsce spotkania wyznaczyłam bramę przed kawiarnią ekonomistów na Nowym Świecie i godzinę 12-tą w południe.

Żeby mieć świadka na to spotkanie, przyszłam z moją przyjaciółką Romą Juraszową. Poprosiłam o zwrot książki, a kiedy mi ją podał, oznajmiłam, żeby na pieniądze nie liczył, bo szantażem ich ode mnie nie wydobędzie i sam wie najlepiej, że żadnej pracy przez ten miesiąc nie wykonał. Obecność Romy powstrzymała pana Kazia przed atakiem agresji.

Tydzień później w niedzielę o ósmej rano zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się męski głos: „Komisarz wojskowy Pragi Południe, pułkownik…”, chciał rozmawiać z Mieczysławem Bukowczykiem. Wolałam sama dowiedzieć się, o co chodzi. Powiedziałam, że mąż śpi, ale ja mogę odpowiedzieć na pytania. I tu usłyszałam, że to pan Kazio zwrócił się do niego o interwencję, bo pracował u Bukowczyka cały miesiąc po 8 godzin i należy mu się stawka godzinowa 40 zł, a pieniędzy nie dostał. Kiedy wyjaśniłam, że po pierwsze, 40 zł dla niewykwalifikowanego pracownika, kiedy ja, inżynier magister i dyplomowany nauczyciel szkoły średniej, otrzymuję 17 zł za godzinę, jest chyba absurdem, a po drugie, pan Kazimierz M. jest zwykłym szantażystą i żadnej pracy nie wykonywał. Komisarz wojskowy polecił mi, żebym złożyła doniesienie w prokuraturze i jego zawiadomiła o złożeniu tego doniesienia.

Po jakimś czasie przyszła odpowiedź z prokuratury – sprawę umorzono, bo w Warszawie jest trzech obywateli o takim samym imieniu i nazwisku, a nie znając adresu, nie mogą wszcząć postępowania.

Nie był to jednak koniec przygód z panem Kaziem. Kiedy już RSW „Prasa-Książka-Ruch” rozwiązało ostatecznie umowę z Mieciem, udałam się ponownie do Rady Narodowej Dzielnicy Śródmieście zarejestrować działalność rzemieślniczą. Ledwie otworzyłam drzwi do pokoju, pani specjalistka powitała mnie wiadomością, że właśnie wpłynął do niej list od pana Kazia informujący, że Bukowczyk sprzedaje biżuterię bez odpowiednich zezwoleń i nie płaci podatku. Pozostało udać się z wyjaśnieniami do urzędu skarbowego. Tu dyskusję z urzędniczką na temat, czym różni się rzemiosło od dzieła sztuki, jakim był każdy wykonywany przez Miecia unikatowy krzyżyk czy pierścionek, udało mi się rozstrzygnąć dopiero u pani kierowniczki.

Ostatnim aktem tej farsy było wezwanie Miecia do Sądu Pracy. Do sądu, w jego zastępstwie, udałam się ja i znowu w towarzystwie Romy. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Najpierw, ku wielkiemu niezadowoleniu pana Kazia, przesłuchano mnie. Później mówił, mocno nerwowo, pan Kazio. Potem była krótka przerwa i ogłoszenie wyroku. Sąd uznał, że skoro w podanym przez pana Kazia czasie Bukowczyk Mieczysław nie był przedsiębiorcą, to nie mógł nikogo zatrudniać i Sąd Pracy nie ma tu nic do orzekania. Sprawa może być ewentualnie skierowana do Sądu Cywilnego. Panem Kaziem zatelepało. Bałam się, że rzuci się na mnie pod drzwiami sali. Na moje szczęście czekała tu Roma i obydwie zaczęłyśmy się głośno śmiać, patrząc, jak pan Kazio oddala się szybkim krokiem. I tak znikł z naszego życia pan Kazio, a w jakiejś szkatułce zachował mi się do dziś jeden drewniany pierścionek.