Rozpoczął się już rok szkolny, zbliżała się jesień. Niespodziewanie, wczesnym popołudniem odwiedził nas Andrzejek, mój braciszek. Przyszedł tylko na chwilę, żeby się pochwalić, że zaczął trenować kung-fu.
Nie miałam pojęcia, co to jest kung-fu, więc mi wytłumaczył, że to sztuka walki powstała w Chinach przed setkami lat, i dodał, że jeżeli bym chciała, to mogę też zacząć chodzić na te treningi.
Brzmiało to bardzo interesująco i tajemniczo. Oczywiście, że chciałam. Zawsze miałam zacięcie sportowe. W szkole moje ulubione lekcje to była gimnastyka, w czasie studiów ćwiczyłam gimnastykę przyrządową, potem akrobatyczną. Teraz powstała szansa na poznanie czegoś zupełnie nowego.
Mieciowi pomysł ćwiczenia kung-fu też się podobał, więc zaczęliśmy systematycznie uczęszczać na treningi.
Zajęcia odbywały się w jakiejś niewielkiej sali na Jazdowie. Prowadził je Nam, młody Wietnamczyk. Nam, a właściwie Hai Bui Ngoc, przybył do Polski, by studiować budowę portów morskich. Znalazł się w grupie ściśle wyselekcjonowanych, piętnastu wybrańców najlepszych tego roku w całym Wietnamie, wytypowanych na studia zagraniczne do krajów bloku socjalistycznego. Wyjeżdżali do Rosji, Czechosłowacji, Polski, Rumunii, Bułgarii i na Węgry. To oni po ukończeniu studiów mieli stać się elitą budującą wspaniałą przyszłość swojej ojczyzny. Na Polskę przypadły dwa skierowania i jedno z nich otrzymał Nam.
Treningi były bardzo intensywne. Wymagały dużego zaangażowania, dużego wysiłku. Trening rozpoczynała nauka odpowiednich ruchów, ciosów ręką, kopnięć nogą, rozciągnie, potem nauka układów ćwiczeń, a na zakończenie elementy tai chi, medytacja. Była też część teoretyczna, ktoś przyniósł jakąś zagraniczną książkę, z której na zakończenie treningu były odczytywane fragmenty przybliżające filozofię kung-fu. Dziewczyny były zwolnione tylko z jednego ćwiczenia – pompek. Nam ogłaszał gromkim głosem: „Dziewczina nie ćwiczy”.
Sala na Jazdowie była niewielka, a chętnych na treningi przybywało, wymyślił więc Andrzejek, żeby wynająć salę w mojej Szkole Architektury. Napisał poważnie brzmiące podanie od Związku Nauczycielstwa Polskiej Akademii Nauk do dyrekcji szkoły z prośbą o udostępnienie sali gimnastycznej na zajęcia rekreacyjne dla członków Związku (Andrzejek był z wyboru przewodniczącym ZNP w jego instytucie). Przystawił odpowiednie pieczęcie i ja z pismem udałam się do dyrektora Burcona. Dyrektor przeczytał pismo starannie i bez dłuższego zastanawiania wyraził zgodę. Fakt, że do niego zawraca się tak poważna instytucja, wyraźnie mu pochlebiał. Treningi na dużej, prawdziwej sali gimnastycznej to już naprawdę była przyjemność.
Teraz czekała mnie dodatkowa praca – uszycie strojów do ćwiczeń dla Miecia, Andrzejka i dla mnie – kimono i spodnie według wskazówek Nama. Zakupiłam białe płótno, stroje dla początkujących musiały być białe. Tylko Nam jako mistrz i nauczyciel występował w czarnym ubiorze. Na szczęście nie trzeba było kupować specjalnego obuwia, ćwiczyło się boso.
Nam, szczupły, niewysoki, młody człowiek w dżinsach i z włosami do ramion, po włożeniu tego swojego czarnego kimona i związaniu włosów przepaską stawał się jakby kimś innym. Głośno wydawał komendy, zachwycał sprawnością, precyzją i szybkością wykonywania ruchów. Wszyscy byliśmy zauroczeni, staraliśmy się jak najdokładniej naśladować naszego guru.
Krążyły opowieści, że ojciec Nama był mistrzem sztuk walki i to on tak starannie wykształcił w tym kierunku syna. Jak się później dowiedziałam, ojciec Nama nie posiadał żadnych umiejętności w tej dziedzinie, a jedyną jego zasługą było to, że nie mogąc sobie poradzić ze zbyt aktywnym i przedsiębiorczym dzieckiem, wysłał go w wieku lat dziewięciu na cztery miesiące do Chin na obóz sportowy dla młodzieży. Ta chińska szkoła sportowa to był bezwzględny, morderczy trening w prymitywnych warunkach, mający na celu przygotowanie mistrzów na pokazy sztuk walki, którzy rozsławią w świecie Chińską Republikę Ludową. Nam był w tej szkole jednym z nielicznych cudzoziemców. Jeździł na te nauki przez parę kolejnych lat.
Andrzejek poznał Nama przez Krysię Starczewską. Nam był narzeczonym Ani, jej córki. A kiedy wiosną okazało się, że Krysia ma problemy mieszkaniowe i poszukuje jakiegoś lokalu do wynajęcia, zaproponował jej gościnę w naszym letnim domu w Otrębusach. Propozycja została radośnie przyjęta i już po paru dniach zamieszkały w Otrębusach Krysia z Anią oraz Nam ze swoim ogromnym psem Zang-Zongiem – srebrnym dogiem.
To mieszkanie w Otrębusach zakończyło się już zimą gwałtowną ucieczką.
Krysia działała w opozycji, w KOR-ze, w Latających Uniwersytetach, od dawna interesowała się nią esbecja. Teraz kiedy w życiu Krysi i jej córki pojawił się Nam, postanowiono to wykorzystać do zwerbowania jej do współpracy. Któregoś wieczoru zatrzymano ją na ulicy i w Pałacu Mostowskich otrzymała propozycję – albo podpisze deklarację o współpracy, albo Nama, narzeczonego jej córki, deportują do Wietnamu, gdzie czeka go w najlepszym przypadku obóz pracy, a może nawet utrata życia.
Nam przebywał w Polsce nielegalnie. Nie skończył studiów, wyjechał z Gdańska do Warszawy, nie miał żadnych dokumentów – jego paszport, tak jak i pozostałych przybyłych do Polski wietnamskich studentów, był przechowywany w ambasadzie Wietnamu. Trochę się ukrywał i jako uciekinier, człowiek, który zawiódł oczekiwania swojej ojczyzny, zmarnował zainwestowane w niego pieniądze i nadzieje, nie miał już szansy na bezkarny powrót do kraju.
W tej niespodziewanej sytuacji Krysia naprędce wymyśliła odpowiedź. Powiedziała, że na Namie jej zupełnie nie zależy, bo nie jest zachwycona tym kandydatem na zięcia, a o współpracy pomyśli i odpowie za parę dni.
Po powrocie do domu zaczęła pośpiesznie opracowywać plan ewakuacji z Otrębusów i ukrycia Nama. Tu z pomocą wystąpił między innymi Andrzejek. W obawie, że dom w Otrębusach może być obserwowany i niezauważalna ucieczka Nama byłaby niemożliwa, wymyślił perfidny plan ewakuacji.
Dom był bliźniakiem połączonym wspólną piwnicą. Wieczorem pod dom podjechał Andrzejek małym fiatem. Wszedł do mieszkania sąsiadów. W tym czasie Nam w kobiecym przebraniu przeszedł tam piwnicą. Po dłuższej chwili ewentualny obserwator mógł zobaczyć, jak kierowca wsiada do samochodu z kobietą i odjeżdżają.
Pozostało jeszcze zmylić pogonie, gdyby ktoś wpadł na pomysł ścigania tego samochodu. Samochód z Namem w środku pojechał spokojnie do Warszawy i tu Alejami Jerozolimskimi skierował się na Pragę. Przed wjazdem na most Poniatowskiego na wiadukcie nad ulicą Solec zatrzymał się na małą chwilkę. Nam wyskoczył z samochodu i pędem zbiegł po schodach na dół. Na ulicy czekał już inny samochód z innym kierowcą. Wyjechali za miasto.
Nam ukrywał się chyba ponad rok. Na początku w jakimś opuszczonym domku w lesie, potem w klasztorach. Przerzucany w różne miejsca, tak żeby nikogo nie narazić. Wreszcie w czyimś letnim domu w pobliżu Warszawy. Żeby jakoś zalegalizować pobyt Nama w Polsce, zorganizowano ślub Nama z Anią w obecności świadków – wszystko zgodnie z prawem. Przysięgę małżeńską odebrał formalnie Jan Józef Lipski, a świadkowie (w tym Andrzejek i Irenka Deperasińska) podpisali się pod aktem ślubu. Sporządzony dokument został złożony w Urzędzie Stanu Cywilnego. Nam mógł już wreszcie powrócić do Warszawy.
Przez ten rok zajęcia z kung-fu w zastępstwie mistrza prowadził Grzegorz Doktor, a teraz znów pojawił się Nam. Treningi ruszyły pełną parą, przybywali nowi uczniowie. Nam nie nadążał z jednoczesnym prowadzeniem zajęć dla zawansowanych i początkujących. Z grupy zawansowanej wybrał cztery osoby, jego zdaniem najstaranniej powtarzające jego ruchy. Osoby te miały przemiennie prowadzić ćwiczenia z nowicjuszami. W tej czwórce znalazłam się ja. Byłam bardzo dumna.
Niestety nie zostałam mistrzynią kung-fu. Stan wojenny zakończył nasze treningi w Szkole Architektury, a Nam z Anią i dwoma maleńkimi córeczkami wyjechał do Francji. W zaistniałej sytuacji zaczęłam ćwiczyć jogę.