Ślub odbył się 29 grudnia 1960, jak wynika z niedawno odnalezionego dokumentu. Był to mało zauważalny ślub, bez długich białych sukien, wianków i welonów, bez druhen i drużbów. Wczesnym popołudniem w Urzędzie Stanu Cywilnego na Nowym Świecie (obecnie Urząd Konserwatora Zabytków) zgromadziły się rodziny nowożeńców. Ja w sukience ze srebrnej lamy – „bombce” nieco za kolano, z krótkim bufiastym rękawkiem – projektu Irenki, ze starannie opracowywaną przez Irenkę fryzurą – miały być loki, ale jakoś na mojej głowie okazywało się to nieosiągalne. Miecio w nowo zakupionym ubranku. Miałam też jakiś bukiet kwiatów, zakupiony przez Miecia pod zdecydowanym naciskiem Irenki.

W ostatniej chwili okazało się, że nie dojechał jeden świadek, więc zastąpił go Jurek – mąż Mieciowej siostry.

Po podpisaniu stosownych dokumentów zgromadzone rodziny udały się na Kopernika, gdzie Babunia przygotowała uroczysty obiad. Babunia nie uczestniczyła w ślubnej ceremonii, bo to jej zdaniem nie był żaden ślub. Przy obiedzie otrzymaliśmy skromne, nieliczne prezenty: komplet talerzy deserowych z kolorowej ceramiki od matki chrzestnej Miecia, piękny biały obrus oraz kopertę z niedużą sumą pieniędzy od jego Mamy. Tego obrusa chyba nigdy nie udało mi się użyć, bo jakoś nigdy nie urządzaliśmy uroczystych przyjęć.

Podczas tego rodzinnego obiadu było bardzo sympatycznie, ale wydarzył się jeden, dla mnie wielce nieprzyjemny zgrzyt. Andrzejek miał w owym czasie jakieś kontakty z kubańską ambasadą, wręczył więc Mieciowi w charakterze ślubnego prezentu kubańskie cygaro w eleganckim firmowym pudełeczku, Miecio był prezentem zachwycony… i tu stała się rzecz absolutnie nieprzewidziana. Cygaro obejrzał starannie tata Miecia, po czym oznajmił: „To będzie dla mnie”, chowając cygaro do kieszeni. Miecio tylko jęknął żałośnie: „Tato” i nie powiedział nic więcej. Ja zamarłam, też nie potrafiłam nic powiedzieć, tylko, choć na ogół nie jestem przesądna, pomyślałam przez moment, że to zły znak dla naszego związku.

W godzinach wieczornych odbyła się weselna kolacja dla garstki przyjaciół w restauracji „Pod Krokodylem” za pieniądze z prezentowej koperty. I to z tej kolacji pochodzą jedyne cztery posiadane przeze mnie zdjęcia ślubne wykonane przez Sławka Biegańskiego. Zdjęcia ślubne – zupełnie inne niż wszystkie znane mi ślubne zdjęcia, tak samo, a może jeszcze bardziej skromne niż cała uroczystość.

Teraz, kiedy już zostaliśmy małżeństwem, mogliśmy oficjalnie zamieszkać razem i Miecio mógł się nareszcie zameldować w Warszawie i mógł już bez przeszkód formalnych zająć się rysowaniem papierków do cukierków.

Zamieszkać razem bez szans na własne mieszkanie oznaczało przedzielenie kuchni kredensem. Od strony okna, za kredensem, został wstawiony jakiś tapczanik, maleńki stolik i krzesełko, a od strony wejścia do kuchni i zarazem od frontu kredensu skondensowała się przestrzeń kuchenna. Tak, w oczekiwaniu na lepszą przyszłość, rozpoczęła się nowa droga życia…

Teraz Miecio, jako etatowy pracownik fabryk cukierniczych, zakupił na raty wymarzony aparat fotograficzny – lustrzankę jednoobiektywową. A na wiosnę, przed wyjazdem nad jeziora, kupiliśmy przepiękną, rudą, długowłosą jamniczkę, córkę Puzona – Fedrę. Fedra – to imię wybrałam ja na cześć mojego ulubionego plakatu Jana Lenicy do granej niedawno w teatrze „Fedry” Racine’a.

Wysłuchaliśmy wszystkich zaleceń hodowczyni na temat pielęgnacji szczenięcia i sposobu żywienia. Kupiliśmy smycz, szeleczki, zapas odpowiedniej żywności i już po tygodniu wyruszyliśmy autostopem na Suwalszczyznę. Przemieszczając się małymi odcinkami, żeby się nasza podopieczna broń Boże nie zmęczyła.

Tak się zaczęła piękna przygoda we troje…