Przy wielkanocnej babce. Od lewej Babcia jej dwie siostrzenice ich mężowie i dziećmi,
z tyłu nasz Tata
to fotografia z lat 20-tych ubiegłego wieku
Babcia Wercia – Weronika z Horbaczewskich Rabczenko – była na pewno jedną z najlepszych na świecie babć. Spokojna, zrównoważona, pogodna, uśmiechnięta…
Mama zawsze pracowała w biurze, wracała zmęczona do domu i rzucała się w wir porządków. Zawsze zdenerwowana, niecierpliwa, nie miała dla nas zbyt wiele czasu, zajmowała się moją edukacją – uczyła pisać, uczyła rozmaitych ręcznych robótek, niekiedy czytała nam głośno książki. Ponieważ była nerwowa, starała się szybko likwidować wszelkie konflikty, na czym zwykle najgorzej wychodziłam ja. Babcia problemy rozwiązywała jakoś niezauważalnie, nawet nie podnosząc głosu.
Wojenna zawierucha i to powojenne wypędzenie z rodzinnych stron, z rodzinnego miasta, w strachu i popłochu, rozproszyło całą naszą rodzinę, przyjaciół i znajomych naszej babci i naszych rodziców rozsiało po całym kraju, część z nich zginęła lub zaginęła. Urwały się więzy, zatarły się wspomnienia, a może nie wracano do nich, by nie rozdzierać trudno gojących się ran.
Znam tylko strzępki z babcinej przeszłości. Z niedawno znalezionej teczki z dokumentami gromadzonymi przez Tatę wiem, że urodziła się w 1879 roku we wsi Dusinięta znajdującej się gdzieś w wileńskim powiecie. Wiem, że miała dwie siostry, Ańdzię i Helę (imienia tej drugiej nie jestem pewna). Wiem też, że nasza Prababka po śmierci męża przeniosła się wraz z córkami do Wilna. Tu osiadły na stałe, tu powychodziły za mąż.
Babcia mimo swojej łagodności była osobą bardzo zdecydowaną, potrafiącą podejmować trudne, odważne decyzje. Niecodziennym wydarzeniem z czasów babcinej młodości była jej ucieczka z domu.
Otóż nasza Prababka, w dbałości o przyszłość córki, postanowiła wydać ją za mąż za dobrze sytuowanego mężczyznę. Wszystko już między Prababką a wybranym przez nią delikwentem zostało starannie uzgodnione. Wyznaczono datę ślubu. Przygotowania do ceremonii rozwijały się energicznie. Cóż, kiedy Wercia była przyszłemu mężowi absolutnie nieprzychylna. Parę dni przed datą ślubu podjęła desperacki krok – takie pomysły raczej nie przychodziły do głowy pannom z tamtych lat – uciekła z domu. Pozostając jedynie w kontakcie z Ańdzią, jedną ze swoich sióstr, znalazła pracę w jakimś podwileńskim majątku. Pełniła tu rolę pomocnicy kobiety zarządzającej domem. Nauczyła się też wspaniale gotować. W majątku tym pracowała do czasu, aż otrzymała informację od Ańdzi, że niechciany zalotnik znalazł już sobie inną i wziął z nią ślub.
W którymś momencie Wercia poznała Michała (tzn. naszego dziadka). Nie opowiadała nigdy ani o tym, jak się poznali, ani o ślubie, ani o pierwszym synku, który wkrótce umarł.
Nasz Tata urodził się w listopadzie roku 1905. W czasach niepewnych, w czasach robotniczych strajków. Wspominała też Babcia, że sama latała z czerwonym sztandarem… Rok 1905 nazywano „czasem ocknienia”. Przebudzenia z politycznego letargu, w jakim znalazło się społeczeństwo polskie po okresie carskich restrykcji popowstaniowych.
Z dziadkiem Michałem nie miała Wercia łatwego życia. Dziadek był cenionym metrampażem w dużej wileńskiej drukarni Zawadzkiego. Wiem tylko, że sporo czytał, ale poza tym wiem, że niestety miał skłonność do chmielonych biesiad i potrafił wraz z kolegami przetracić w jeden wieczór całą wypłatę. Babcia musiała zajmować się domem i dzieckiem, radzić sobie jakoś z brakiem pieniędzy i beznadzieją. Nie miała szansy na żadną samodzielną pracę. Kiedyś wspomniała, że od samobójstwa powstrzymała ją jedynie troska o dziecko.
Babcia była kobietą przedsiębiorczą i zaradną. Kiedy wybuchła pierwsza wojna, do Wilna weszli Niemcy, w Wilnie rozpoczął się głód i to ona zaopatrywała dom w żywność. Chodziła piechotą do wiosek odległych od miasta czasem ponad 20 kilometrów i przynosiła w tobołkach na plecach coś, co udało się kupić. Te wyprawy wymagały nie tylko kondycji fizycznej, ale też sprytu i odwagi. Niemieckie patrole odbierały wszystko i jeszcze nakładały kary.
W owych czasach wędrówki piesze bywały jedynym sposobem na komunikację. W opowieści: „Nasz Tata – przed wojną” pisałam o desperackiej przedsięwzięciu naszej Babci. Kiedy lekarz oznajmił, że jedynym ratunkiem dla jej synka jest wywiezienie go na wieś – Babcia z naszym wtedy dziesięcioletnim Tata wyruszyła w drogę pieszo. Wyruszyła w drogę do siostry leśniczyny mieszkającej pod Nowogródkiem – 240 kilometrów od Wilna.
Babcia Wercia była osobą towarzyską, wszyscy ją lubili. Nasz wyjazd z Wilna był dla niej przeżyciem dramatycznym. Na zawsze utraciła prawie wszystkie swoje przyjaciółki, swoje ukochane miasto, z którego nigdy przedtem gdzieś dalej nie wyjeżdżała, swoje kościoły, groby swoich bliskich na Rossie.
Babcia zawsze mieszkała z nami. To ona zawiadywała domem. Jej niepodzielnym królestwem była kuchnia. Lubiła i umiała gotować. Gotowała najrozmaitsze zupy, lepiła pierogi, sama fabrykowała makarony, kluseczki, robiła też pracochłonne mięsne dania: gołąbki, zawijane zrazy, kołduny, cepeliny, piekła kartoflane babki. Piekła też ciasta, bułeczki, ciasteczka, robiła przetwory na zimę: kiszone ogórki, kiszoną kapustę w beczce, solone grzyby, konfitury, powidła… A na święta powstawały świąteczne specjały znane ze słynnej wileńskiej kuchni. Prawie wszystko robiła sama według przepisów, które znała na pamięć. Pozwalała mi niekiedy sobie pomagać i byłam jedyną osobą, której czasem te swoje przepisy dyktowała.
Nawet w najgorszych czasach potrafiła wyczarować przysmaki prawie z niczego. Raz zaobserwowaliśmy, jak zwabiła gołębia do kuchni… Rosół był pyszny. Wspaniałe też były befsztyki z koniny (na Tamce była kiedyś końska jatka). Jej jajecznica z pomidorami… a pączki smażone na smalcu…
Zajmowała się też Babcia całą naszą trójką. Wizyty u lekarzy, odprowadzanie na zajęcia, z Irenką na rehabilitację, ze mną na plastykę (tak się nazywały wtedy zajęcia baletowe), wyjazdy na wakacje, na wieś.
Cicho, bez narzekań znosiła rozmaite choroby. Wspierając się ziółkami od Ojców Bonifratrów ze Zgierza i „kogutkami”, tak nazywały się proszki od bólu głowy, które połykała codziennie. Proszki popijała herbatą – esencja herbaciana była w małym czajniczku, ustawionym na dużym imbryku. Woda na herbatę była cały czas gorąca. Czasem z Mamą lub z sąsiadką Babcią Marczewską wypijały po małym kieliszeczku wiśniówki przechowywanej w karafce w kuchennym kredensie.
Dla mnie Babunia była kimś, kto zawsze był w domu, kimś, na kogo zawsze można było liczyć. Kimś, kto nie miał prawie żadnych potrzeb. Zostały mi po niej oprócz wspomnień jeden maleńki, trochę dziwny święty obrazek z pękniętą szybką, ceramiczna szara broszka z różą, szara jedwabna apaszka, czarna chusta, którą zrobiła z resztek włóczki oraz zamiłowanie do ciemnych kolorów.