Powrócił Miecio z katowickiego więzienia po czteromiesięcznym odosobnieniu, no i zaczęły się więzienne opowieści. O obyczajach za kratą, o niełatwej adaptacji do nowych warunków, o ludziach wśród których przyszło mu żyć…

Pewnym szczęściem dla Miecia było to, iż kolega Jacek, z którym został zatrzymany, okazał się człowiekiem dobrze zorientowanym w więziennych obyczajach. Jacek, absolwent socjologii na warszawskim uniwersytecie, jeszcze w czasie studiów miał jakieś zatargi z prawem i zdobył doświadczenie w Warszawie na Rakowieckiej.

Najważniejszym przykazaniem było, żeby wkraczając po raz pierwszy do celi, w żadnym wypadku nie podnosić rzuconego na podłogę ręcznika, a najlepiej po nim przejść. Podniesienie ręcznika skutkuje bowiem uzyskaniem kategorii „apropak” – czyli inteligencik, przemądrzalec, a więc ktoś nienależący do więziennej społeczności. „Apropak” jest osobą lekceważoną, traktowaną nawet czasem okrutnie.

Więzienie katowickie było zakładem karnym dla „długoterminowców”. Tu po prostu się siedziało, nic nie robiąc, bez dostępu do świata zewnętrznego. Mieciowa cela była czteroosobowa i wszyscy koledzy „spod celi” mieli za sobą i przed sobą lata odsiadki. Starali się sobie te lata siedzenia maksymalnie urozmaicać.

Niewątpliwą atrakcją, urozmaiceniem w szarej codzienności, było dostanie się do szpitala. Ale żeby wylądować w szpitalu, trzeba się było nieraz mocno natrudzić. Sposobem sprawdzonym, chociaż absolutnie zakazanym, był tzw. „połyk”, czyli połknięcie przedmiotu metalowego, nienadającego się do strawienia. Dość łatwe było połknięcie rozpiętej agrafki związanej jedynie nitką. Nitka w niedługim czasie ulegała przetrawieniu i agrafka radośnie się otwierała. Dużo bardziej ambitni starali się połknąć pałąk od wiadra. Właśnie tę niełatwą sztukę ćwiczył jeden z Mietkowych „herbatników”. „Herbatnik” to koleżka z tej samej celi.

Ważną sprawą dla osadzonych było utrzymanie dobrej kondycji fizycznej, zarówno na czas odsiadki, jak i na czas ewentualnie późniejszego przebywania na wolności. Do zajęć sportowych należały ćwiczenia siłowe i spacery.

Ćwiczenia siłowe polegały głównie na ćwiczeniach ze stołkiem podnoszonym jednorącz za jedną nogę. Można też było ćwiczyć cios głową. Jeden z kolegów Miecia zademonstrował taki cios, którym udało mu się wygiąć poręcz metalowego łóżka.

Spacery. Krótki pobyt na „spacerniaku” dostarczał zbyt mało możliwości ruchu. Pozostawały więc marsze po celi. Ponieważ przestrzeń była nieduża, chodziło się po dwóch tam i z powrotem, po drodze „nawijając”, czyli prowadząc konwersację. Te marsze utrwaliły się Mieciowi na tyle, że już po powrocie do domu uprawiał je jeszcze kilka tygodni. Siedział przy stole, coś rysował, a co pewien czas podnosił się energicznie z krzesła i wyruszał na przechadzkę po pokoju – 4 kroki do przodu, zwrot w tył, 4 kroki w przeciwnym kierunku, znowu zwrot o 180 stopni itd. przez kilka minut, potem powrót do rozpoczętej pracy.

Oprócz zajęć sportowych były też specyficzne „zajęcia rekreacyjne”.

Specjalną ceremonią było przygotowywanie „czaju” – wzmacniającej „herbatki” wykonanej z paczki czarnej herbaty „Ulung” i tytoniu z rozkruszonych papierosów. Przy takiej herbatce łatwiej snuło się plany na przyszłość, po odsiadce… projektowanie odwetu, wymyślanie przyszłych „skoków”.

Do zajęć intelektualno-rozrywkowych należała gra w warcaby. Łatwo je było zrobić ze zgniatanego chleba. W warcabach Miecio doszedł do mistrzostwa. To w jego celi zamieszkiwał niejaki Przytuła, jeden z najlepszych warcabistów, i kiedy przegrał z Mietkiem kolejną partię z rzędu, zerwał się w nerwach od stołu, zapominając kompletnie, że tuż nad jego głową znajduje się półka. No i krew się polała i trzeba było wzywać strażnika…

Cóż, Przytuła był po prostu człowiekiem nerwowym. Udało mu się uciec z więziennego szpitala, jakoś wydostać poza mury i w piżamie, idąc wzdłuż torów, dowędrować do mieszkania swojej konkubiny. Wkrótce milicja trafiła jednak na jego trop. Weszli w momencie, kiedy właśnie gotował zupę. „Z tych nerw” wylał gorącą zupę na funkcjonariusza i przyszło mu powrócić w gościnne wrota katowickiego więzienia. Wyrok, niestety, znacznie się wydłużył.

Oprócz osiągnięcia perfekcji w grze w warcaby opanował też Miecio w stopniu zadowalającym „grypserę” i rozszerzył swój warsztat artystyczny, zdobywając uznanie koleżków jako projektant „wzorków”, czyli tatuaży.

Robienie tatuaży w warunkach więziennych było mocno utrudnione, a także zakazane, ale posiadanie „dziargów” było ambicją zdecydowanej większości. Dzieła te powstawały pod osłoną nocy. Sprzęt i materiały były starannie strzeżone. Potrzebne były dwie igły związane nitką i metalowa pokrywka od pasty do butów. W pokrywce tej mistrz ceremonii podgrzewał do roztopienia skrawki gumy z obcasów i zanurzanymi w niej igiełkami nanosił obrazek na odpowiedni fragment skóry „klienta”. Potem to puchło, często ropiało, ale po wygojeniu można było imponować „pięknym” obrazkiem, czy specjalnie rozmieszczanymi znaczkami świadczącymi o pozycji w więziennej hierarchii.

Wśród rozlicznych opowieści Mieciowych „herbatników”, płynących od rana do wieczora „nawijek”, było też wspomnienie o oryginalnym prezencie wykonanym dla wychodzącego na wolność koleżki. Na pamiątkę wspólnie spędzonych lat powstał tatuaż na czole delikwenta. Było to dziełko liternicze: „precz z Gomułką”. Nieszczęśnik nie miał szansy przejrzeć się w lusterku. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy się okazało, że niestety pozostanie w placówce penitencjarnej na okres na razie nieustalony.

Dowodem na zdobyte uznanie kolegów „spod celi” była wizyta jednego z nich jakoś na początku jesieni. Spotkaliśmy go pod drzwiami domu. Miecio czym prędzej zaprosił go na piwo do jakiegoś barku w Alejach Jerozolimskich, w którym miał nadzieję nie spotkać nikogo ze znajomych. Po jednym piwku koleżka przemknął się sprytnie między barowymi gośćmi i już miał pieniądze na drugą kolejkę. Po chwili zapytał Mietka: „Która godzina?”. Spojrzał Miecio na rękę, ale zegarka na niej nie było. „Schowaj sikor w glany” − powiedział roześmiany koleżka, wyciągając Mieciowy zegarek z kieszeni.

Reminiscencje tego czteromiesięcznego epizodu życia znalazły na pewno odbicie w rysunkach satyrycznych Mietka i w zlecanych mu ilustracjach do kryminalnych opowiadań w „Kulisach”, „Kobiecie i Życiu”. Miecio specjalizował się wyłącznie w czarnym humorze.

Z „więźnia” pozostała mu też gra w warcaby. Pewien zadufany w sobie dziennikarz, usłyszawszy opowieść Mietka o warcabach, wierząc w swoje niedościgłe umiejętności, wymusił na Mietku grę na pieniądze (czego Mietek nigdy nie robił). Po przegranych czterech partiach, dusząc złość, uczciwie wypłacił Mietkowi wygraną…