Nasza Mama Elżbieta Rabczenko (nazywano ją Lila) urodziła się późną jesienią w 1908 roku w Pietrogradie, czyli obecnie Petersburgu. Była najmłodszym dzieckiem w rodzinie Ignacego i Chionii Paszkiewiczów. Dziadek był krawcem i przybył z Litwy, a Babuszka (czyli po naszemu Babcia) była Rosjanką. Nosiła piękne rosyjskie nazwisko – Morozowa.
Kiedy w Rosji rozwinęła się rewolucja, Dziadek wraz z rodziną jakimś sposobem przetransportował się drogą morską przez Zatokę FIńską do Helsinek. Babuszka mówiła, że przepłynęli łodkoj, co mogło znaczyć łódką, łodzią lub małym kutrem. Mamie z czasów Petersburga pozostało tylko jedno wspomnienie. Widziała, jak w porcie rozstrzeliwano marynarzy.
W Helsinkach Mama rozpoczęła naukę w szkole podstawowej. Uczyła się szwedzkiego i nawet zapamiętała na zawsze parę szwedzkich słów. Pamiętała też niedzielne wycieczki z bratem i rodzicami łodzią po morzu, chociaż, jak podkreślała, nikt nie umiał pływać.
Po paru latach zamieszkiwania w Helsinkach Dziadek zadecydował o powrocie na Litwę do Wiłkomierza, swoich rodzinnych stron. Z Wiłkomierza przenieśli się do Wilna. Tu Dziadek otworzył własną pracownię krawiecką, w której pracował wraz z Babuszką, a Mama rozpoczęła naukę w gimnazjum. Wybrano szkołę handlową mogącą zapewnić jej łatwe znalezienie pracy.
To gimnazjum było dla niej dużym wyzwaniem. Po pierwsze, mając 16 lat, musiała nauczyć się polskiego. W domu rozmawiano wyłącznie po rosyjsku. Babuszka uważała, że skoro ją tu rozumieją, to nie widzi powodu męczyć się mówieniem po polsku. Wilno było przez długie lata w rosyjskim zaborze i język rosyjski był językiem urzędowym.
Drugim, o wiele poważniejszym problemem naszej Mamy był duży niedosłuch. Po jakiejś przebytej w dzieciństwie szkarlatynie miała uszkodzone bębenki uszne. Nie było wtedy żadnych aparatów słuchowych. Jedynym ratunkiem stały się zaproponowane jej przez lekarza „sztuczne bębenki” – kawalątko waty moczone w glicerynie, wkładane do ucha za pomocą cienkiego szydełka. Pamiętam, że była to jej pierwsza czynność po powrocie z pracy.
Mama była osobą bardzo ambitną i bardzo pracowitą. Po ukończeniu szkoły otrzymała pracę w największym wileńskim banku, „Banku Chrześcijańskim”, którego klientami byli szacowni mieszkańcy miasta, przeważnie najbogatsi Żydzi. Bank mieścił się przy ul. Mickiewicza, tuż przy Placu Katedralnym, naprzeciwko katedry. Mama była wysoce cenioną pracownicą i zarabiała znacznie więcej od Taty. Było to ogromną rzadkością w przedwojennych czasach. Mama zasłużyła się dla banku wykryciem drobnej różnicy w sumach księgowych, spowodowanej różnicami w księgowaniach na bardzo dużą skalę.
Tatę poznała przez swego brata. Wujek Władek uczęszczał z naszym Tatą do jednej klasy w Szkole Technicznej. Ślub wzięli w 1935 roku i zamieszkali z rodzicami Taty. Tata był człowiekiem bardzo towarzyskim, miał wielu znajomych i przyjaciół, a Mama przez to swoje upośledzenie starała się często unikać nowych ludzi. Dodatkowo bezsprzecznie dołowała ją Babuszka swoimi pesymistycznym poradami: „Lilka, kapi diengi, nadajest jemu głuchaja żonka” (zbieraj pieniądze, znudzi się jemu głucha żona).
Ulubionym zajęciami naszej Mamy po powrocie z pracy było sprzątanie i robótki ręczne. Haftowane serwetki, szydełkowe serwetki, koroneczki, mereżki…
Po śmierci dziadka Michała nasza rodzina przeniosła się do nowego mieszkania w domu z ogrodem. Mieszkanie zostało starannie urządzone. Tata zaprojektował część jadalną, Mama urządziła sypialnię z szafą z dużym lustrem, toaletką i małym okrągłym stolikiem z dwoma krzesełkami. W ogrodzie kwitły róże. Do naszego balkonu wspinało się dzikie wino.
21 sierpnia urodziła się Irenka, a dziesięć dni później wybuchła wojna. Zmieniło się nagle życie całej rodziny. Niepewność jutra, aresztowanie Taty, problemy z żywnością i ubrankami dla dzieci. Mama porzuciła swoje ulubione robótki. Zajęła się teraz szyciem, przeróbkami krawieckimi, robieniem sweterków z nici z poprutego kilimu. Zajęła się też ogrodnictwem. Na szczęście właściciel domu aprobował zakładane przez nią grządki warzywnika.
W końcu 1941 zaczęły się wywózki, transporty ruszyły na wschód. Wywożono ludzi całymi ulicami. Strach padł na wszystkich, a Mama popadła w przerażenie, kiedy okazało się, że jest w ciąży… Ironicznie, szczęściem dla naszej rodziny było wejście Niemców do Wilna na parę dni przed terminem wywózki wyznaczonym dla naszej ulicy.
Andrzejek urodził się w maju 1942 i teraz stał się najważniejszą osobą w naszej rodzinie.
W sytuacjach krytycznych to Mama podejmowała szybkie i radykalne decyzje. Kiedy we wczesnym dzieciństwie wpadła mi do buzi kulka od smoczka i zaczęłam się dusić, Mama jednym ruchem chwyciła mnie za nóżki i po prostu wytrząsnęła kulkę. Pamiętam też, jak sprawnie ugasiła płonącą choinkę. To dzięki jej desperacji zdążyliśmy w 45. wyjechać z Wilna przed niespodziewanym przerwaniem tak zwanej „repatriacji”.
Po wojnie Mama wróciła do pracy biurowej. W domu zajmowała się porządkami i szyciem dla dzieci, dla siebie, nadzorem nad naszą szkolną edukacją. Chodzeniem na wywiadówki, odczytywaniem uwag w dzienniczkach zajmował się Tata. Lepiej było Mamy nie denerwować.
Kiedy zabrakło Babuni, Mama ambitnie zaczęła uczyć się gotować. Zbierała przepisy, przychodziła po porady do Miecia. Miecio był świetnym kucharzem. Podtrzymywała tradycję wspólnych niedzielnych obiadków na Kopernika.
Przejście na emeryturę Mama odebrała pozytywnie, ale wkrótce zaczęła odczuwać nadmiar wolnego czasu. Postanowiła więc nareszcie poznać Warszawę. Wyruszała na długie piesze wędrówki. Dostawaliśmy wieści od różnych znajomych, że spotykali naszą Mamę w miejscach mocno oddalonych od domu na Kopernika. Gdzieś na dalekim Mokotowie, na Woli, na Bielanach… Największą niespodzianką dla Mamy w tych jej miastoznawczych wyprawach były przypadkowe spotkania (w różnym czasie) dwóch koleżanek z wileńskiego gimnazjum. Spotkania te przerodziły się w nawiązanie dalszych stałych już kontaktów.
Narodziny Daneczka, jej jedynego wnuka, odmieniły życie Mamy. Zaoferowała swoją pomoc w opiece nad maluchem i codziennie, jak dawniej do pracy, wyruszała na Bielany. Kiedy się okazało, że Danek ma astmę i że lekarstwem na tę chorobę są długie spacery, połączyły się dwie przyjemności – pokazywanie Dankowi świata i piesze wędrówki.
Jednym z najszczęśliwszych w jej życiu był dzień, kiedy otrzymała od Andrzejka przywieziony z Niemiec aparat słuchowy. Był to wprawdzie jeszcze dość prymitywny aparat, ale działał o wiele lepiej niż te „sztuczne bębenki’, wystarczyło tylko włożyć baterię. Można było nareszcie wyrzucić to cienkie szydełko i buteleczkę z gliceryną. Teraz Mama stała się inną osobą. Bardziej pogodną, bardziej uśmiechniętą. Teraz bardziej interesował ją świat, cieszyły ją małe rzeczy, kupowane drobiazgi, wręczanie małych prezencików.
Wielkim szczęściem dla obojga naszych Rodziców stał się wybudowany przez Andrzejka letni dom w podwarszawskich Otrębusach. Przyjeżdżali tu z Amelią – czarnym wesołym pieskiem − już na początku maja i mieszkali niemal do końca października. Tu z nimi mieszkał niemal przez całe lato ukochany wnuczek, tu odwiedzali ich znajomi i przyjaciele. Niemal co roku na parę tygodni przyjeżdżali z Łodzi państwo Niewiarowiczowie (to z nimi razem jechaliśmy z Wilna). Pani Gienia wyręczała Mamę w kuchni, a pan Wacek wędrował z Tatą po lasach. Często razem spędzaliśmy weekendy. To były piękne dni…