Tegoroczna Wielkanoc. Wielkanoc inna niż wszystkie znane mi Wielkanoce…  

Przypomniałam sobie ten wielkanocny i przed wielkanocny czas w naszym wileńskim domu.

Zbliżanie się tego wielkiego wiosennego święta poprzedzał Kiermasz Kaziukowy odbywający się tradycyjnie 4 marca, w dniu św. Kazimierza patrona Litwy. Pamiętam jak wędrowałam z Babcią za rękę na „Kaziuki” wspaniały jarmark na Łukiskim Rynku. Babcia kupowała przepiękne palmy, czasem jakiś wiklinowy koszyk, jakieś wiktuały. Mnie najbardziej interesowały obwarzanki – cieniutkie z makiem, sprzedawane na papierowych sznureczkach. Takie obwarzanki kupuję teraz zawsze przed powązkowskim cmentarzem w Zaduszkowy Dzień. W czasie wojny kaziukowe kiermasze były na pewno znacznie skromniejsze niż te w czasach pokoju, ale dla mnie były wspaniałe.

Te przepiękne wileńskie palmy misternie robione z kolorowych nieśmiertelników przyjechały nawet z nami z Wilna i długi czas stały w wazonie starannie przez Mamę odkurzane.

Rys. M. Bukowczyk

No i przychodziła Palmowa Niedziela. Mama, wracając z kościoła po porannej mszy, przynosiła w ręku wiązankę baź i uderzając leciutko gałązką, mówiła: „Palma bije, nie zabije, za sześć noc Wielkanoc” – specjalny dwuwiersz na tę okoliczność.

Tydzień przedświąteczny był ogromnie pracowity. Mama z Nadzią rzucały się w wir sprzątania, mycia okien po zimie, wietrzenia, skrupulatnego odkurzania właściwie wcale niezakurzonego mieszkania, układania wszystkiego w szafach, przecierania naczyń w kredensie. Babcia starannie myła półki w kuchennych szafkach, wykładała je precyzyjnie papierem. Babcia też zajmowała się przygotowywaniem świątecznych wypieków – babek wielkanocnych, sernika, mazurków. Piekły się też z trudem zdobyte mięsa – schab, pasztet, gotowała się szynka… Tradycyjnym zadaniem Taty było utarcie chrzanu, który potem Babcia przyrządzała ze śmietaną lub z dodatkiem buraka przetwarzała na ćwikłę.

Najważniejszym elementem świątecznego stołu były pisanki, ich malowaniem zajmowałyśmy się z Irenką pod kierownictwem Mamy. Malowało się pędzelkiem, farbkami, robiło się też „marmurki” przy użyciu farby do tkanin… W naszym domu zawsze były przygotowywane przez Babcię piękne, niemal brązowe kraszanki – jajka gotowane w łupinach cebuli i potem starannie nabłyszczane skórką od słoniny. Dla mnie bez tych farbowanych w cebulowych łupinach jajek po prostu nie ma Wielkanocy.

W sobotni poranek szłam z Babcią do kościoła, z koszyczkiem w ręku wyłożonym przez Mamę piękną serweteczką. W koszyczku produkty przygotowane do poświęcenia. Babcia wspominała, jak to dawniej nie chodziło się święcić do kościoła. Wszystkie świąteczne specjały ustawiało się w domu na stole i zapraszało księdza, żeby przyszedł poświęcić. Była też anegdota o dozorcy domu. Specjalnością Babci był tort chlebowy – najdroższe i najbardziej kunsztowne dzieło cukiernicze wykonane na bazie razowego żytniego chleba. Otóż przyszedł złożyć Babci wielkanocne życzenia pan dozorca. Babcia poczęstowała go kawałkiem tego chlebowego tortu. Zjadł zachwycony, a kiedy sięgał po kolejny kawałek, Babcia, chcąc uratować to najcenniejsze jej dzieło, uprzejmie zapytała, wskazując na jakieś inne ciasto: „Może teraz kawałeczek tego białego, panie Antoni?”. „Nie ma co pana Boga grzeszyć, dobre i czarne” ­– powiedział skromnie pan Antoni. 

Wszystkie świąteczne przysmaki stały w oczekiwaniu na rezurekcję. Babcia rygorystycznie przestrzegła ostatnich chwil postu. I wreszcie śniadanie wielkanocne. Stół nakryty pięknym bialuteńkim obrusem. Innego koloru obrusu na święta nikt wtedy sobie nawet nie wyobrażał. Na stole poustawiane starannie wszystkie przygotowane potrawy, przybrane zielonymi gałązkami borówki. Składanie sobie życzeń, zasiadanie do stołu, częstowanie się święconką, potem stukanie się jajkami…

Do wileńskich obyczajów należało też „taczanie” jajek. Specjalnym urządzeniem do tej świątecznej zabawy była „taczałka” – rodzaj równi pochyłej. Były to zawody – trafienie jajkiem staczającym się z taczałki w lecące na dół jajko przeciwnika. Stłuczone tym sposobem jajko przechodziło na własność zwycięzcy.

A w dyngusowy poranek Tata skradał się cichuteńko do naszej sypialni i delikatnie skrapiał wodą Irenkę i mnie, wykrzykując radośnie: „Śmigus-dyngus”.

Na wielkanocne śniadanie przychodzili też zawsze dziadek Ignacy z Babuszką. Babuszka była prawosławna, więc jej Wielkanoc rzadko kiedy wypadała w ten sam dzień co nasza, dlatego w prawosławną Wielkanoc szłyśmy z Mamą z wizytą do Babuszki. W odróżnieniu od Babci Weroniki Babuszka nie miała talentów ani zamiłowań kulinarnych, ale na Wielkanoc przygotowywała paschę. To była specjalna wielkanocna pascha robiona w specjalnej drewnianej formie w kształcie baranka. I to było coś przepysznego.