Na koniu Henryk i ja, poniżej Tadzio Kowalski z Hanią, chmarka okolicznej dziatwy i dwa zaprzyjaźnione psy
Henryka poznaliśmy przez zaprzyjaźnionych studentów prawa. Do Warszawy przybył z Lubelszczyzny. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Dawniej miał zamiar zostać księdzem i nawet rozpoczął nauki w seminarium duchownym, ale później postanowił zostać literatem. Przyjechał więc do Warszawy i zamieszkał u brata. Brat był prawnikiem i wraz z żoną mieszkali na Mokotowie.
Co było prawdziwe w tym opowiadanym przez Henryka życiorysie, nie wiem. Mówił o sobie zazwyczaj spokojnym głosem, jakby od niechcenia. Opowiadał historie, które pokazywały go jako człowieka z dużym doświadczeniem, sporej wiedzy w różnych dziedzinach, żyjącego raczej dostatnio, skoncentrowanego na swojej twórczości. Henryk (nigdy jakoś w jego przypadku nie używało się zdrobnienia tego imienia) chętnie opowiadał o pisanej przez siebie książce. Miało to być dziełko na poły filozoficzne…
Henryk był fantastą. Świat, w którym żył, bardzo mocno się różnił od tych z jego opowieści. Pierwszym zaskoczeniem była wizyta w jego mieszkaniu. Zaprosił nas któregoś dnia, chyba na swoje imieniny, do mieszkania na Mokotowie. I tu okazało się, że to jego mieszkanie, o którym opowiadał, było zwykłą niedużą piwnicą w niedawno wybudowanym bloku, przewidzianą na przechowywanie ziemniaków czy węgla, należącą do mieszkania brata. Pod ścianą stało tu wąskie polowe łóżeczko i jakaś skrzynka, chyba jeszcze stolik. I właśnie w tej piwniczce odbywała się impreza imieninowa, w której uczestniczyło kilka osób. Menu było równie skromne jak sam apartament, no cóż, tu mogły się pomieścić już tylko jakieś butelki wina.
Nie wiem, czym się Henryk zajmował całymi dniami i z czego właściwie żył. W porze obiadowej pojawiał się w stołówce uniwersyteckiej, gdzie można było zaczerpnąć zupkę z kotła bez limitu i zaopatrzyć się w parę kromek chleba. Na otrzymanie drugiego dania trzeba już było mieć wykupione numerki. Kiedy wpadał do nas z niespodziewaną wizytą, prosił o szklankę wody, dodając, że pije wodę z cukrem, i wsypywał do wody od czterech do siedmiu łyżeczek tej krzepiącej substancji.
Nie widać też było rozwoju jego pracy literackiej. O rzekomo pisanej przez niego powieści wiedzieliśmy tylko, że ma się kończyć dialogiem, z którego czytelnik dowie się o sposobie zakończenia życia bohatera: „– I utopił się w miednicy z wodą?”. „– No bo przecież nie umiał pływać”.
Z tej jego twórczości literackiej pozostał chyba tylko wymyślony przez Miecia przedrostek do nazwiska – „Obora”. Henryk Obora Nasiński zdaniem Miecia brzmiało zdecydowanie poważniej niż sam Nasiński. Ten przedrostek „Obora” miał podkreślać literackość nazwiska, bo przecież w podwarszawskich Oborach mieścił się dom pracy twórczej literatów.
Któregoś dnia, po długiej nieobecności, pojawił się z nową opowieścią. Przyszedł nas powiadomić, jak się do niego uśmiechnął los. Kolega, jeden z zaprzyjaźnionych z nim studentów prawa, zaprosił go do swego podwarszawskiego domu. Więc mieszka teraz w tym podwarszawskim domu z ogrodem, domu pełnym książek, z tym kolegą, jego mamą i jego babcią. Wieczory spędzają przy herbacie, lekturze, grze w brydża. On trochę pomaga w ogrodzie. Wszystko wyglądało malowniczo.
Pojechaliśmy go odwiedzić. Wyobrażałam już sobie willę czy może nawet dworek. Na miejscu okazało się, że owa wspaniała budowla na razie posiada dopiero fundamenty, a Henryk z kolegą, jego mamą i babcią mieszkają w mizernym baraczku rozdzielonym na cztery pokoje za pomocą regałów z książkami. Budowa willi zawisła na czas nieokreślony, ponieważ ojciec kolegi, a mąż jego mamy, przebywał w więzieniu za jakieś malwersacje gospodarcze wykryte przez ludową władzę czy za coś podobnego. Mama kolegi była agronomem. Henryk najwyraźniej zaprzyjaźnił się z mamą kolegi i pod jej kierownictwem zajmował się uprawą jakichś jadalnych roślin. Wieczory faktycznie spędzano tu przy grach karcianych i herbacie.
Idylla się skończyła, kiedy z więzienia powrócił tata kolegi. Henryk musiał opuścić tę podwarszawską posiadłość. Na szczęście, jak mówiono, mama kolegi pomogła mu wejść w posiadanie własnej posiadłości ziemskiej w niedalekim Gołkowie.
Foto-notatka z wizyty u Henryka w towarzystwie Tadeusza i Hani
Jakiś czas później znowu pojawił się u nas Henryk i zaprosił do swoich włości. Dowiedzieliśmy się, że jest teraz posiadaczem kawałka pola, domu i konia.
Pojechaliśmy z wizytą. W pobliżu drogi stał niewielki, byle jaki parterowy budynek z czerwonej cegły, a w głębi podwórza drugi, znacznie mniejszy. W tym większym dwupokojowym zamieszkiwał nasz gospodarz. Wyposażenie wnętrza było niezwykle skromne. Na jednej ze ścian wisiał obraz – dar od zaprzyjaźnionego malarza − a chyba jedynymi sprzętami były tapczan i stół.
Drugą część tego domu zajmowała stajnia, w której rezydował koń.
W budyneczku w podwórku gnieździło się małżeństwo z całkiem już dorosłą córką. Zajmowali się oni pomocą w pracach rolno-ogrodowych, a żeby nie było im zbyt ciasno na tej miniprzestrzeni mieszkalnej, córka sypiała w domu właściciela.
Była wiosna. Zastaliśmy Henryka przy produkcji gumek recepturek z jakiejś już zużytej dętki rowerowej. Recepturki były potrzebne do wiązania pęczków rzodkiewek, przygotowywanych na sprzedaż pod Supersamem. Supersam, już dziś nieistniejący, był w owym czasie najwytworniejszą w stolicy placówką handlową. Henryk biznes rzodkiewkowy miał dokładnie zaplanowany logistycznie. W pęczku powinno być dziesięć rzodkiewek, ale Henryk, dla oszczędności towaru, zarządził wiązanie po dziewięć, bo kto to będzie liczył. Trzeba też było uważać przy sprzedaży, bo milicja przeganiała spod Supersamu.
Odwiedził nas którejś zimy i zdarzyło się tak, że zadzwoniła Magda Czaputowicz, dopytując się, czy nie znamy kogoś, kto by się orientował w problemach wsi. Miecio polecił Henryka. Henryk był zachwycony możliwością wystąpienia w charakterze eksperta. Pojechałam razem z nim. W mieszkaniu Magdy siedziało kilka osób z opozycji, zastanawiano się nad obecną sytuacją rolnictwa. Henryk zabłysnął elokwencją i znajomością tematu. Mówił tak, jakby w tej swojej wiosce był przynajmniej sołtysem. Na słuchaczach wywarł świetne wrażenie.
Lubiłam Henryka i te jego niezbyt prawdziwe opowieści pozwalające mu zapewne czuć się na tym świecie osobą poważaną. Tej jego umiejętności prowadzenia poważnych rozmów stwarzających pozory prawdomówności zawdzięczam odzyskanie pieniędzy od oszustki. Henryk występował wtedy w charakterze mojego prawnika. Od czasu zatopienia się w rolnictwo w tym jego Gołkowie rzadko już bywał w Warszawie. Chyba po raz ostatni spotkałam go w środku lata w deszczowy dzień na Nowym Świecie przy placu Trzech Krzyży. Szedł w jasnej koszuli z dużym siatkowym workiem ogórków na ramionach. Powitał mnie radośnie i wdał się w konwersację, ani na chwilę nie opuszczając tego niewątpliwie ciężkiego worka. Trzymał go z takim wdziękiem, jakby to był element ozdobny stroju…
Fot. Mieczysław Bukowczyk