Miecio lubił zbierać grzyby i miał do tego ogromny talent. Łaziliśmy godzinami po lesie. On miał już pełny koszyk, a ja zaledwie niewielki zbiorek. Lubił też łowić ryby, a ja jakoś zupełnie nie garnęłam się do tego zajęcia, ale lubiłam pływać łodzią, siedzieć nad wodą, włóczyć się po lasach. I tak niemal każde wakacje spędzaliśmy nad jeziorami.

Miecio świetnie pływał, a ja panicznie bałam się wody. W dzieciństwie jakoś nie miałam szans na nauczenie się pływania. W gimnazjum w Łodzi w ramach lekcji WF-u były zajęcia na basenie. Wzięłam się ambitnie do tej nauki, ale pech chciał, że kiedy na pierwszym treningu wypłynęłam z deską na głęboką wodę, koleżanka Basia znalazła się koło mnie i nie wiedzieć czemu zaczęła tonąć. Uchwyciła się więc mnie kurczowo, a ja nie mogłam zbliżyć się do brzegu basenu. Na szczęście odratował nas pan instruktor, ale tego strachu przed wodą nie udało mi się nigdy pokonać.

Próbował Miecio nauczyć mnie pływania, ale niestety był fatalnym pedagogiem. Jego metoda wypychania z łódki lub z pontonu na głęboką wodę – bo wtedy odruchowo zaczyna się płynąć − w moim przypadku okazywała się kompletnie nieskuteczna. Pływania nauczył mnie „Handlowiec” – tak nazywaliśmy Wojtka Piotrowskiego.

Było lato, Wojtek do niedawna pracował w warsztacie ślusarskim swojego brata. Zajmowali się na zlecenie państwowe produkcją metalowych łóżek dla Wietnamu. Zlecenie było fantastyczne, produkcja szła pełną parą. Aż tu nagle brata zwinęła milicja. Został aresztowany i wkrótce, wyrokiem sądu, znalazł się w więzieniu. Jak się okazało, zlecenie było wprawdzie państwowe, ale materiał zakupiony do wykonania zlecenia – blacha stalowa − pochodził wprawdzie też z państwowej firmy, niestety nabyty był od przedsiębiorczych pracowników tejże firmy. Sprawa się wykryła i odpowiedzialność spadła nie tylko na pomysłowych sprzedawców, ale i na nabywcę trefnego towaru. Brat jako właściciel warsztatu osiadł za kratą, a Wojtuś jako jego współpracownik otrzymał nadzór kuratora.

W zaistniałej, niezbyt sympatycznej sytuacji Wojtuś wolał na czas jakiś oddalić się z Warszawy, oderwać się od smutnych wspomnień i od kuratora. Napotkał gdzieś Miecia, zwierzył się ze swoich wyjazdowych planów, a Mieciowi właśnie marzyły się jeziora. I tak powstał pomysł wspólnych wakacji na Pojezierzu Augustowskim.

Wojtuś był posiadaczem jakiegoś dość dużego, od dawna już nienowego samochodu. Była to być może warszawa. W tym wspaniałym wehikule pomieścić mogli się wszyscy: Wojtek, Miecio, Halinka – Wojtusiowa żona, nasza melancholijna cocker-spanielka Tina, ich radosny owczarek nizinny i oczywiście ja.

Zapakowano namioty, ponton, wędki, butle gazowe i rozmaity sprzęt obozowy. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem i już dość wczesnym popołudniem zostały rozbite namioty na całkiem pustym miejscu kempingowym nad Kanałem Augustowskim.

Te wspólne wakacje przebiegały w sportowym rytmie. Rano gimnastyka, potem dla mnie pływacki trening pod okiem Wojtusia. Wojtek, wśród licznych wykonywanych dotychczas zawodów, był też ratownikiem na którymś z warszawskich basenów, a tu okazał się zdolnym i cierpliwym pedagogiem. Sztukę pływania opanowałam nawet czterema stylami, chociaż lęk przed głębią pozostał.

Przed śniadaniem był codzienny rytuał karmienia łabędzi. Przypływały dwa piękne, ogromne, a za nimi gromadka młodzieży. Były zwykle niemal o tej samej porze i oczekiwały na poczęstunek. Nie znosiły spóźnień. Większy, zapewne ojciec rodziny, w zdenerwowaniu wychodził na brzeg, sycząc i trzepocząc swymi ogromnymi skrzydłami. Uważały najwyraźniej, że im się należy od przybyszów zapłata za prawo przebywania na podległym im terenie.

Po śniadaniu wyruszaliśmy zazwyczaj na samochodową wycieczkę po okolicy i tu czekało nas trzecie sportowe zajęcie. Wspaniały Wojtusiowy samochód trzeba było zapalać na pych. Dopiero gdzieś po tygodniu wpadł Wojtek na pomysł, że może trzeba by dolać wody do akumulatora. Rzeczywiście pomysł był świetny, a nam, Mieciowi, Halince i mnie, odpadła trzecia sportowa dyscyplina.

Po powrocie z wycieczki Miecio gotował obiad, a ja z Halinką ruszałyśmy do lasu na zbiór poziomek lub malin. Malin w pobliżu było dużo, ale ich zbiór to nie było przyjemne zajęcie. W malinowych krzakach uwijały się roje komarów.

Wieczorem zapalaliśmy ognisko, a Wojtek ustawiał na masce samochodu maleńki ruski telewizorek i podłączał go do samochodowej zapalniczki. Zasiadaliśmy na składanych krzesełkach. Ja dla ochrony przed komarami owinięta od stóp do głów w jakiś kocyk i w masce do nurkowana. A Miecia w ogóle nie gryzły komary.

Wprawdzie w tym telewizorku nie było na co patrzeć, ale w owym czasie telewizor na kempingu, i to w augustowskim powiecie, to był po prostu wielki szpan.

Fot. Mieczysław Bukowczyk