
Józef Gielo niewątpliwie poetą był. I tak jak innych poetów tamtego czasu można go było spotkać na „szlaku”. Przesiadywał w „Harendzie”, w „Partumiarni”, snuł się po sklepikach z piwem, chadzał na wódkę do „Kameralnej”, bywał w SPATiF-ie, a w chwilach wolnych od tych zajęć niekiedy pisywał wiersze…
Józio przybył do Warszawy z jakiejś lubelskiej wioski i tu uczęszczał do szkoły kamieniarskiej. Uczęszczał do tej szkoły razem z Jasiem Himilsbachem i razem zamieszkiwali u zakonnic w podwarszawskich Laskach. Po ukończeniu szkoły ich drogi się trochę rozeszły. Jaś zakończył edukację i rozpoczął pracę w którymś zakładzie nagrobkowym przy Powązkach i rozważał rozpoczęcie kariery literackiej jako prozaik. Józio ruszył na studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, a literacko skłaniał się bardziej ku poezji. Przyjaźń jednak pozostała na długie lata, tym bardziej że łączyła ich wspólna maszyna do pisania.
Studiów niestety Józiowi nie udało się ukończyć, bo podobno przeszkodził mu w tym wyjazd do Francji. W czasach Gomułki pojawiła się dla studentów możliwość wyjazdów zagranicznych na zbiory truskawek czy winogron. Korzystając z tej możliwości, grupa studentów polonistyki zakwalifikowała się na wyjazd do Francji. Józio znalazł się w tej grupie szczęśliwców.
Pracownicy na francuskiej plantacji otrzymywali posiłki, a we Francji do posiłków pija się wino. Polonistykę studiowały przeważnie dziewczyny, toteż ekipa francuska była głównie damska. Panienki w piciu wina były dość powściągliwe, więc Józio, by nie marnować ofiarowanych darów bożych, kasował osobiście nadmiary płynu pozostawianego w dzbankach… I tak mu pozostało. Fascynacja winem okazała się potężniejsza niż aspiracje naukowe.
Jako poeta debiutował w 1957 roku we „Współczesności”, później drukował swoje wiersze w „Kulturze”, „Tygodniku Kulturalnym” i innych czasopismach. Znalazły się też w „Almanachu Młodych”, w „Poezji”. Imał się różnych rodzajów pisarstwa – w 1973 „Nasz Klub” wydał opracowany przez Józia zbiór piosenek partyzanckich, a w 1974 ukazał się pierwszy tomik jego wierszy wydany przez „Iskry”.
Józio dość często odwiedzał nas wieczorami. Przybywał bez zapowiedzi w nieśmiertelnym brązowym garniturze i niezbyt białej koszuli. Zasiadał w fotelu, zacierał dłonie i mrużąc rozśmieszone oczy, mówił: „No to nawinę fabułę”, po czym opowiadał najnowsze ploty z artystycznego światka stolicy.
Któregoś wieczoru przywędrował z niewielkim, dość ciężkim pakunkiem. Było to dziwne znalezisko. Wyszukał na strychu u ciotki na Mazurach pięknie lśniący, starannie zamknięty, stalowy chromowany pojemnik w kształcie walca. Na tym pojemniku widniał wyryty napis „RADJUM”. To mogły być duże pieniądze, tylko należało sprawdzić, czy rzeczywiście znajduje się tu rad.
Następnego ranka braciszek mój Andrzejek, w owym czasie student chemii, udał się z pojemnikiem w teczce na uczelnię. Zbliżenie teczki do licznika Geigera spowodowało silne wychylenie wskazówki. Andrzejek zarządził natychmiastowe udanie się wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu pojemnika, to znaczy nas i Józia, do instytutu Pasteura. Tu stwierdzono, że było to niemieckie urządzenie do wykonywania wody radowej, która miała na coś pomagać, ale się nie sprawdziło, i że to nie jest groźne z odległości dwóch metrów. Zalecono skierować urządzenie do składnicy odpadów radioaktywnych.
Józio jednak liczył na jakąś kasę za ten rad, więc na razie urządzenie wylądowało w naszym mieszkaniu na piecu i żeby został po nim ślad, Andrzejek zadzwonił do „Życia Warszawy” z wiadomością o znalezisku.
Godzinę później w naszym mieszkaniu na Kopernika pojawił się sławny redaktor Wicherek. Wprawdzie zajmował on się problemami pogody, ale taka sensacja… Na drugi dzień na pierwszej stronie gazety ukazał się tytuł: „Bomba radowa w Warszawie” i się zaczęło… Sprawą zajęła się milicja. Wyruszyła w miasto specjalna karetka z licznikiem Geigera mająca namierzyć źródło promieniowania. Rozdzwonił się telefon w mieszkaniu rodziców w poszukiwania nadawcy informacji, czyli Andrzejka. Przyjechał osobiście funkcjonariusz w cywilu. Na szczęście przedmiot już był w magazynie odpadów i udało mi się wszystko wyjaśnić. No, niestety była to tylko drobna afera, a nie było z niej żadnych pieniędzy.


Zamiłowanie do nadmiernego spożywania mocnych trunków było niestety nieszczęściem Józia. Ten pogodny, ciepły, trochę nieśmiały człowiek stawał się agresywny i chętnie wchodził w kolizje z milicją, kończące się niekiedy prewencyjną odsiadką. I tak pewnego razu w SPATiF-ie przestraszył Antoniego Słonimskiego. Wezwano milicję. Po jakiejś ostrej wymianie zdań został aresztowany, a ponieważ była to recydywa, został osadzony szybkim wyrokiem w więzieniu, chyba na rok albo na dłużej. Jakoś po kilku miesiącach udało się go stamtąd wydobyć.
Przyszedł nas odwiedzić. To było w marcu 1981. Świeżutki, ogolony, w naprawdę białej koszuli. Zakomunikował pełen entuzjazmu, że ma nowe plany na przyszłość, niewątpliwie świetlaną.
W tym więzieniu było mu całkiem dobrze. Po badaniach lekarskich ustalono, że może pracować w kuchni. Praca to była dla niego znakomita. Nareszcie mógł się najeść, ile chciał. I teraz, odżywiony, ma się zająć robieniem kamiennych popielniczek, na których się na pewno dorobi. No i właśnie przyjęto mu do „Nowej Kultury” ostatnio napisane wiersze, no i teraz będzie mieszkał jakiś czas u Erazma (to nasz… były kolega. Były, bo z pewnych względów przestał nim być, ale o tym kiedy indziej), bo Erazm wyjeżdża i zostawia mu klucze od mieszkania…
Parę dni później zadzwonił telefon, to dzwonił Erazm, zawiadamiał, że Józio nie żyje. Kiedy powrócił z podróży, zastał Józia nieżywego w wannie. Dzień wcześniej był on na jakiejś alkoholowej libacji i niestety nie przetrwał gorącej kąpieli…

Kiedy zadzwoniłam z tą wiadomością do jednej z naszych przyjaciółek, powiedziała z nieukrywanym żalem: „Patrz, a tak się nie lubił myć”…

Wiersze złożone w „Nowej Kulturze” ukazały się już po jego pogrzebie, zdaniem niektórych sugerowały samobójstwo. O Józiu można przeczytać w Internecie, że jest zaliczany do „poetów wyklętych”, można też przeczytać jego wiersze.
fot. Mieczysław Bukowczyk