Tadzio Kowalski był człowiekiem pełnym fantazji, niezwykłych pomysłów, które na dodatek potrafił realizować. Miał też wielką łatwość nawiązywania kontaktów.

Teraz by się powiedziało: „był wielce kreatywny”, ale wtedy słowo „kreatywny” nie należało do słów powszechnie używanych. Bo też i kreatywność nie była wcale potrzebna obywatelom PRL-u, kraju socjalizmu, tego najszczęśliwszego ustroju. Obywatel nie musiał samodzielnie rozumować, miał sumiennie wykonywać powierzone mu obowiązki, wyrabiać ustalone normy, mógł te normy przekraczać: 110%, 120% … 200%. Mógł zostać przodownikiem pracy i otrzymywać za to nagrody, być wzorcem dla innych, oglądać swoje zdjęcia w gazetkach ściennych. Ewentualnie miał możliwość złożenia wniosku racjonalizatorskiego, pozwalającego na wprowadzenie usprawnień w wykonywanym zawodzie. Ale żeby mędrkować, być „kreatywnym”, może wywyższać nad szefem… A przecież od myślenia była partia, jedyna, najmądrzejsza, oraz towarzysze stojący na jej czele, którzy wiedzieli, jak należy żyć, jak zapewnić dobrobyt obywatelom.

Tadeusza poznaliśmy w Bieszczadach, jak przywędrował z siodłem na ramieniu na ranczo w Wilczej Dolinie w nadziei, że tu pojeździ na koniach. Kochał konie i uwielbiał na nich jeździć, ale żeby jeździć na koniu, to trzeba mieć własnego konia lub mieć pieniądze na jego wypożyczenie. Tadeusz niestety nie spełniał żadnego z tych warunków i liczył na to, że tu, na ranczo, uda się pojeździć konno bezgotówkowo. Było to faktycznie możliwe, ale te ranczowe konie to już były stare szkapy. Można było je dosiadać, ale żaden z nich nie miał najmniejszej chęci ani też możliwości trochę bardziej się rozpędzić.

Zaczął więc Tadzio po powrocie do Warszawy wymyślać jakiś inny sposób na zaspokojenie swoich jeździeckich ambicji i wymyślił „Wczasy w siodle”. Był w owym czasie studentem prawa, namówił więc władze warszawskiego oddziału Zrzeszenia Studentów do objęcia patronatu nad tym przedsięwzięciem. Sam prowadził pertraktacje ze stadniną w Białym Borze, pozałatwiał niezbędne dokumenty i już najbliższego lata przyjechaliśmy – Miecio, Fedra (nasza cudna ruda długowłosa jamniczka) i ja – do Białego Boru na wczasy studenckie, których to Tadeusz był kierownikiem.

Moja pierwsza próba jeździecka nie wypadła najlepiej. Koń, którego mi wskazał dowcipny masztalerz, dowiedziawszy się, że jestem początkująca, był bardzo silny i narowisty. Posłusznie chodził w kółko stępa, ale nie chciał przejść w kłus. Prowadzący szkolenie postanowił wręczyć mi bat. Na widok bata koń ruszył w galop w kierunku stajni. Nie miałam dość siły, żeby ściągnąć uzdę, i jak wyobraziłam sobie, jak mną zarzuci o wrota, puściłam strzemiona i spadłam umiejętnie na trawę, tyle że potem przez dość długi czas siadanie na twardych krzesełkach było mocno nieprzyjemne.

Jak się okazało, w jeziorach w pobliżu miasteczka mieszkało dużo raków. Na zakończenie wczasów w białoborzańskiej restauracyjce odbyła się pożegnalna kolacja uświetniona zebranymi przez nas  rakami. A już następnego lata Tadzio wynalazł sposób na zarobienie pieniędzy – wyruszył do Białego Boru na połów raków i dostarczał je do jakiejś centrali.

Polów raków na dłuższą metę stawał się pracą dość monotonną, a i raków zaczęło ubywać, więc przyjechał Tadzio ze swoim młodszym bratem Tomkiem odwiedzić nas w Ciechocinku, gdzie zatrzymaliśmy się na parę dni u Mieciowych  rodziców po jakiejś autostopowej włóczędze. Bracia zamieszkali na strychu przysposobionym do przyjmowania gości. Już następnego dnia po przyjeździe zorientował się Tadzio, że na ciechocińskim basenie rozpoczynają się zawody pływackie służby zdrowia i zwycięzcy otrzymają nagrody. Zgłosił się natychmiast do organizatorów, oznajmiając, że właśnie przyjechał tu z bratem że obydwaj zajmują się terapią konną u doktora Wajsa w Konstancinie, no i że bardzo by chcieli uczestniczyć w tych zawodach. Organizatorzy wyrazili zgodę, nie sprawdzając prawdziwości tych słów i nie wiedząc oczywiście, że Tadeusz jest wspaniałym pływakiem. Wygrał wyścig chyba w motylku, a potem razem z bratem zostali zwycięzcami sztafety. Nagrodami dla zwycięzców były ładne, ale niestety puste portfeliki, no i udział w bankiecie, na który mogli zaprosić po jednym gościu. Tym sposobem Miecio i ja staliśmy się też uczestnikami pożegnalnego bankietu. Największą jego atrakcją było starannie wychłodzone piwo. W całym kurorcie Ciechocinek od trzech, a może nawet od czterech dni nigdzie nie można było nabyć tego napoju. Po prostu nie dowieźli (współcześnie rzecz niewyobrażalna), a tu na bankiecie na każdego z uczestników czekała cała jedna butelka.

Innym wspaniałym wynalazkiem Tadeuszka był sposób na otrzymywanie, bez dopłaty, większych porcji w barach mlecznych. W barowo-mlecznych menu był obowiązek podawania gramatury. Rzeczą oczywistą było, że kucharki wydawanych porcji nie ważą, no i starają się nie przesadzać z ich objętością. Tadzio prosił uprzejmie o zważenie otrzymanej porcji leniwych czy jakiejś kaszy gryczanej. Zdenerwowana kucharka, przepraszając, dosypywała niemal drugie tyle, bo przecież zwykłemu klientowi nie przyszłoby do głowy ważenie, a skoro sprawdza wagę, to oczywiście jest kontrolerem.

Tadeusz potrafił się odpowiednio znaleźć w każdej sytuacji. Zdarzyło się, że jadąc tramwajem z kolegą w dzień deszczowy przez plac jeszcze wtedy Dzierżyńskiego (teraz Bankowy), gdzie na cokole zajmowanym obecnie przez Słowackiego w takiej samej jak Słowacki rozwianej pelerynie stał sam Feliks Edmundowicz Dzierżyński. Tadzio, spojrzawszy na pomnik, powiedział dość głośno do kolegi: „A dziad moknie”. Przypadkowo obok jechał jakiś ubek, podążający do głównej siedziby UB mieszczącej się w pobliżu w pałacu Mostowskich. Uniósł z lekka klapę płaszcza, pokazując odpowiedni znaczek i powiedział: „Pójdziecie z nami”. Wysiedli z tramwaju i Tadzio wraz z ubekiem pomaszerowali do pałacu. Nie czekał długo w „poczekalni”. Za chwilę pojawił się funkcjonariusz wyższy rangą. „Coście powiedzieli?”. Tadzio odpowiedział spokojnie: „Jak się ma mamę mówi się matka, jak się ma tatę mówi się ojciec, a jak się ma dziadka, mówi się dziad. Zadzwońcie do Łodzi do babci Aldony”. Tak się składało, że Feliks Edmundowicz był istotnie jakimś dość odległym dziadkiem Tadeusza. Telefon wykonano. Po chwili wszedł skruszony przedstawiciel władzy. Tadzio nie dał za wygraną. „No, a ja przez was spóźniam się na zajęcia na uczelni”. I tak samochodem na sygnale odwieziono go aż na Bielany pod wrota uczelni, bo Tadzio studiowanie rozpoczynał od Akademii Wychowania Fizycznego.

„Dziadunio” spadł z warszawskiego posągu w 1989 roku w pięć dni po 112 rocznicy jego urodzin, pod pozorem prac budowlanych (kamień z nadszarpniętego posągu przechowuje mój braciszek), ale w 135-lecie jego urodzin w 2012 roku odsłonięto jego pomnik w Rosji w Tiumeniu, a pięć lat później w Kirowie. Znalazła się też w 2012 roku jego płaskorzeźba na pomniku upamiętniającym Czeka w stolicy Białorusi…

Feliks wiecznie żywy. Niektórzy twierdzą, że pewien „twardy” polityk pielęgnuje charakterystyczną stylizację zarostu, wzorując się właśnie na nim (może to reinkarnacja?)…

O Tadeuszu można by napisać całą książkę. Ponieważ przyjaźniliśmy się przez długie lata, napiszę jeszcze kolejne opowieści…