Był chyba marzec, a może już kwiecień 1987. Skończył się sezon kożuchowy. W pralni zmniejszył się ruch. Nie potrzebni już byli pomocnicy do farbowania kożuchów. Przestał przychodzić pan Maciek, a pan Kazio wpadał z rzadka, Lila (właścicielka firmy) przyjeżdżała prawie codziennie, ale raczej na krótko i tylko ja musiałam przychodzić codziennie i trwać na posterunku przez osiem godzin. Zbliżała się wiosna i podobno były słoneczne dni. Piszę „podobno”, bo w tej mojej pralni, w piwnicznych izdebkach, nie było nawet promyczka słońca. Nadejście wiosny można było przewidywać po przynoszonej do prania odzieży.

Raczej nie najlepiej znosiłam to osamotnienie. Dni stały się jakieś monotonne i dziwnie rozwleczone.

W piątek Lila przyszła dużo wcześniej niż zwykle. Była lekko podekscytowana. Zasiadła przy biurku, przeglądając jakieś papiery i trochę nerwowo spoglądając co pewien czas na zegarek. Koło jedenastej w drzwiach pralni pojawił się klient. Wysoki mężczyzna z dużą wypchaną torbą. Lila szybko wstała z krzesełka i bez wstępnych słów zaprosiła go na zaplecze.

Konferencja na zapleczu trwała kilkanaście minut. Po czym mężczyzna oddalił się już bez torby, mówiąc mi w przelocie „do widzenia”. Teraz Lila zawezwała mnie i chociaż byłyśmy same, zaczęła mówić ściszonym głosem: − Krysiu. To był pan Romaszewski. On przyniósł rzeczy do prania, ale przyniósł też dolary i my musimy te dolary sprzedać. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży dolarów mają być przeznaczone na wsparcie Radia „Solidarność”.

Radio „Solidarność” powstało w stanie wojennym w Warszawie w roku 1982. Pierwsza audycja została nadana 12 kwietnia z nadajnika na dachu budynku na Ochocie. Audycja wyemitowana została na falach UKF i trwała osiem i pół minuty. To właśnie Zbigniew Romaszewski organizował w Warszawie to podziemne radio (wcześniej podziemne radio nadawało w Krakowie). W późniejszych latach powstały stacje w innych miastach, we Wrocławiu, Świdniku, Toruniu, Puławach…

Radio miało głównie znaczenie psychologiczne – było symbolem oporu. Znaczenie informacyjne miało niewielkie. Audycje odbywały się nieregularnie – odbiorcami byli jedynie ludzie przygotowani do odbioru w zapowiedzianym terminie i zapowiedzianym obszarze.

 Służba Bezpieczeństwa starała się zagłuszać te audycje radiowe i prowadziła śledztwa w celu wykrycia konspiracyjnych rozgłośni.

Audycje w Warszawie rozpoczynał sygnał muzyczny – motyw piosenki „Siekiera, motyka” i słowa „Tu Radio Solidarność”. Audycje czytali Zofia Romaszewska i Janusz Klekowski.

Lila już miała gotowy plan przeprowadzenia akcji wymiany dolarów na złotówki. To ja miałam znaleźć nabywcę. W gazetach w dziale „ogłoszenia” pojawiały się niewielkie ogłoszonka „kupię bony”. W bonach PeKaO wypłacano zagraniczne przelewy ich adresatom i wynagrodzenia pracownikom oddelegowanym za granicę i to w bonach lub w dewizach można było dokonać zakupów w PEWEX-ie, sklepie sprzedającym luksusowe towary. Te prasowe ogłoszenia wcale jednak nie oznaczały chęci zakupu bonów, lecz właśnie dolarów. Handel dolarami był absolutnie zabroniony, więc ogłoszenia gazetowe posługiwały się specjalnym szyfrem. Formułka „sprzedam powracającemu” oznaczała, że sprzedawca oczekuje zapłaty w dewizach.

Powierzając mi tak odpowiedzialne zadanie, Lila dodała, że z Warszawy będzie się na pewno łatwiej dodzwonić do ewentualnych klientów niż z podwarszawskiego Skolimowa, w którym mieszkała. Dla mnie było jasne, że wolała nie być w żadnym stopniu kojarzona z tą transakcją.

W powrotnej drodze do domu kupiłam gazetę i w sobotni poranek zaczęłam studiować ogłoszenia drobne. Znalazłam cztery dotyczące zakupu bonów. Pierwszy męski głos w słuchawce wydał mi się jakiś podejrzany. Drugi życzył sobie, żeby przyjechać do niego na Pragę. Na Pragę to wolałabym nie jeździć w takich sprawach. Decyzja o wyborze potencjalnego klienta była tym bardziej trudna, że niewiele wcześniej gazety rozpisywały się o dwóch inżynierach, którzy udali się właśnie na Pragę w jakichś dolarowych biznesach i nigdy już z tej Pragi nie powrócili.

Był jeszcze trzeci męski głos, brzmiący dużo lepiej, i wreszcie czwarty, to była kobieta. Głos był młody i energiczny. Uznałam, że z babą będzie najbezpieczniej. Umówiłyśmy się na niedzielne popołudnie we wskazanej przeze mnie kawiarni w Wilanowie. Ze Skolimowa do Wilanowa było niedaleko, kawiarnia była nieduża, kameralna.

Lila ten mój wybór zaakceptowała i zasugerowała, że będzie lepiej, jak przyjadę z Mietkiem (moim, byłym już, mężem), bo przyda się nam obstawa. Zaprosiła nas do siebie na obiad. Pojechaliśmy do Lili naszym małym fiatem. Po obiedzie w oznaczonej godzinie podjechaliśmy wraz z Lilą na miejsce spotkania. Po chwili pod kawiarnią zatrzymał się duży elegancki samochód. Przy kierownicy siedział mężczyzna. Z samochodu wysiadła pasażerka, młoda, ładna blondynka, w ślicznej różowej puchowej kurteczce. To był ten głos z telefonu. Weszliśmy do kawiarni, ale okazało się, że od czasu, kiedy w niej byłam przed pół rokiem, zaszły tu poważne zmiany. Wstawiono grającą szafę i od razu w lokaliku zrobiło się głośno i gwarno, atmosfera absolutnie nieprzyjazna dla przeprowadzania poważnych operacji finansowych.  ̶ To może jak już się poznaliśmy, pojedziemy do mnie – zaproponowała blondynka. – Państwo pojadą za mną – dodała.

Pojechaliśmy na Ursynów. Mieszkała na parterze nowiuteńkiego bloku. Drzwi do jej mieszkania wyraźnie różniły się od pozostałych – miały łukowe wejście. Wnętrze, myślę, że też znacznie różniło się od innych w tym ursynowskim bloku. Powstało z połączenia dwóch mieszkań. Właścicielka z dumą oprowadzała nas po swoim apartamencie, prezentując różne, w tamtych czasach trudno dostępne elementy wyposażenia. O zamożności naszej gospodyni świadczyły dobitnie dwa duże telewizory.

Zaprosiła nas do obszernej kuchni. Zasiedliśmy na pięknej drewnianej ławie przy dużym stole. Zaproponowała kawę lub herbatę. Przy herbatce nasza gospodyni, pani Alina, opowiedziała, że jest absolwentką Żeńskiej Szkoły Architektury i że pracowała czas jakiś w biurze jako pomoc architekta, ale porzuciła tę pracę. Znalazła zajęcie bardziej intratne, zajmuje się produkcją sweterków robionych na maszynach dziewiarskich. Jest obecnie koordynatorką produkcji i dostaw towaru do sklepików prywatnych nie tylko w Warszawie. Miłą pogawędkę zakończyło omówienie warunków transakcji.

Lila wydobyła z torby sporą paczkę banknotów, a pani Alina wyjęła z kredensu dwie papierowe torby, takie, w jakich sprzedawano cukier. Były wypchane banknotami stu- i dwustuzłotowymi. Układając je na stole, wyjaśniła, że taki właśnie sposób transportu większych sum pieniędzy jest najbezpieczniejszy. Zaczęło się przeliczanie wysypanych z toreb banknotów. Po dwukrotnym przeliczeniu okazało się, że wystarczy ich zaledwie na połowę oferowanej przez nas sumy dolarów.

Pani Alinki to wcale nie zmartwiło. Powiedziała, że resztę pieniędzy będzie miała we wtorek. Przywiezie je z Poznania pracownik firmy odpowiedzialny za dystrybucję towaru i nie trzeba będzie przyjeżdżać do niej. On te pieniądze dostarczy do mnie na Kopernika. Będzie około dwudziestej. Dodała jeszcze, żebym się nie zdziwiła, jak go zobaczę: − To młody człowiek i będzie w takiej czapce z pomponem, ale on jest inżynierem – wyjaśniła.

Lila odjechała do domu ze złotówkami w papierowych torbach, a ja zabrałam niesprzedane dolary.

We wtorek około dwudziestej zadzwonił telefon. Dzwoniła pani Alinka. Powiedziała, że posłaniec nie zdążył na pociąg i przyjedzie następnym, będzie u mnie około północy. Zaproponowałam naprędce, że w tej sytuacji spotkam się z nim w mieszkaniu moich rodziców, w tym samym domu na pierwszym piętrze. Wolałam nie być sama w moim mieszkaniu o tak późnej porze.

Za pięć dwunasta zadzwonił dzwonek do drzwi. Pojawił się inżynier w szarej włóczkowej czapce z pomponem. Rodzice, niewtajemniczeni w przedsięwzięcie, spali w drugim pokoju. Usiedliśmy przy stole, przy zapalonej niewielkiej stołowej lampce zaczęło się przeliczanie pieniędzy z papierowych toreb wyjętych z inżynierowego plecaka, no i przyniesionych przeze mnie dolarów. Wszystko zgadzało się co do jednego papierka. Pożegnałam pośpiesznie inżyniera. Następnego dnia papierowe torby dojechały wraz ze mną do pralni. Około południa pojawił się pan Romaszewski. Od razu udał się na zaplecze i po kilkunastu minutach powiedział mi „do widzenia”, oddalając się ze swoją dużą brezentową torbą z już starannie upraną garderobą.