Stan wojenny, a potem okres rządów Jaruzela zburzyły całe nasze dotychczasowe życie. Zamknięcie redakcji, likwidacja miesięcznika „Nasz Klub” zmusiły Miecia do zmiany zawodu. Miecio przestał rysować, teraz robił biżuterię. Powstawały misterne, unikatowe dziełka, przyjmowane chętnie przez galerie, znajdujące nabywców, ale ta praca zamknęła go w domu. Nie musiał wychodzić do redakcji, nie miał teraz żadnych stałych obowiązków. Praca szła mu nieźle, ale te stałe przebywanie w domu rodziło rozmaite nieprzewidywalne konflikty.
Dla mnie skończyło się pisanie moich wywiadów, wymyślanie nowych edukacyjnych czy instruktażowych artykułów, robienia tego, co dawało mi satysfakcję. Dziennikarstwo zamieniłam na akwizycję Mieciowych wyrobów, na prowadzenie dokumentacji, wizyty w urzędzie probierczym, załatwianie zezwoleń, rozliczeń, najrozmaitszych formalności. Ze względu na problemy z nadwerężonymi strunami głosowymi musiałam ograniczyć pracę w szkole. Pociągnęło to za sobą zmniejszenie wysokości otrzymywanego wynagrodzenia.
Na początku jesieni 1984 dowiedziałam się od znajomych, że przy szkole rolniczej w Brwinowie działa biuro podróży organizujące wycieczki zagraniczne dla nauczycieli. Skontaktowałam się z tym biurem. Właśnie przygotowywali na czas szkolnych ferii zimowych wyprawę do Indii i Singapuru.
Mieciowi pomysł takiej podróży też się podobał, więc czym prędzej zapisałam nas na tę wycieczkę i rozpoczęłam staranne do niej przygotowania. Nie było to tanie przedsięwzięcie, zwłaszcza przy niebotycznych cenach dolara. Ale przy pewnej operatywności koszty mogły się zwrócić. To brwinowskie biuro było zdecydowanie tańsze od Orbisu, a program wycieczki Indie i Singapur stwarzał oprócz niewątpliwych atrakcji turystycznych możliwości handlowe. W czasach, kiedy jeszcze w Polsce nie było India-shopów, to właśnie „turyści” zaopatrywali bazary w przepiękne indyjskie szatki.
Braciszek mój Andrzejek skierował mnie na konsultacje do swego przyjaciela Maćka. Maciek był człowiekiem wielce przedsiębiorczym i pomysłowym. W Indiach już był wcześniej parokrotnie i to właśnie od niego kupowałam kolorowe spódnice, powiewne bluzeczki.
Zasiedliśmy przy kawie i Maciuś zapytał mnie rzeczowo: „Chcesz zarobić, czy żeby ci się zwróciło?”. Chciałam, żeby się zwróciło, więc otrzymałam precyzyjną instrukcję, co kupić w Polsce, jaki alkohol zakupić na granicy i komu go potem sprzedać, gdzie i komu sprzedawać w Delhi przywiezione towary, co przewieźć do Singapuru. W Singapurze kupić jedwabie i odpowiednio je zapakować w plecaku, tak żeby na granicy indyjskiej nie zabrali. Jedwabie sprzedać w Indiach. No i jeszcze pozostawało nakupić w Indiach, niedługo przed powrotem, kolorowych ubranek tyle, żeby waga nie przekroczyła dozwolonego ciężaru walizki. Pozostałe dolary, niezainwestowane w szmatki, uzyskane z tych handlowych transakcji, ukryć starannie przed przylotem do Polski. Niedawno nawet odnalazłam kartkę wyrwaną z jakiegoś zeszytu, na której skrupulatnie zapisywałam te bezcenne porady udzielane nowicjuszce przez specjalistę.
Gdybym chciała zarobić, trzeba by było zakupić w Indiach dużo więcej tych ubranek i wysyłać pocztą do Polski zapakowane w płócienne worki, na zaprzyjaźnione adresy, bez nadawcy i tak, żeby wartość przesyłki nie przekraczała przewidzianych prawem dozwolonych w skali roku przesyłek zza granicy.
Przedmioty wywożone z Polski na sprzedaż musiały sprawiać wrażenie zwykłego bagażu potrzebnego w tej egzotycznej podróży. Ich zakupienie, przy ogólnym braku w sklepach czegokolwiek, też nie było zbyt łatwym przedsięwzięciem.
Pełna entuzjazmu zabrałam się za przygotowania do indyjskiej wyprawy.
Na początku grudnia, w sobotni poranek, pojechałam do Krakowa zawieźć do galerii na Floriańskiej Mieciową biżuterię. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wieczorem po powrocie zastałam Miecia ze starannie obandażowaną nogą. Okazało się, że był z wizytą u kolegi, a w powrotnej drodze poślizgnął się na oblodzonym chodniku, upadł i uszkodził sobie nogę. Rano nasz sąsiad Jacek zawiózł Miecia do szpitala na dyżur do swojej mamy. Okazało się, że to złamanie i założono gips na sześć tygodni, a tu za pięć tygodni ma się rozpocząć nasza indyjska przygoda… Teraz zrezygnować? Jak już niemal wszystko załatwione, a i nie wiadomo, kiedy druga szansa takiego wyjazdu może się przytrafić. Trudno. Miecio będzie musiał wyruszyć z nogą w gipsie.
Zadzwoniłam też do Jacka Głażewskiego, szkolnego kolegi Miecia jeszcze z Ciechocinka. Jacek był lekarzem, interesował się zawsze wszelkimi medycznymi nowościami. Powiedział, że jest lek przyspieszający zrost i że on mógłby taki lek zorganizować, ale trzeba by lek ten od niego odebrać, bo on tego pocztą nie może wysyłać i nie wiadomo, jak długo taka przesyłka by podróżowała. Jacek w tym czasie był lekarzem w niewielkim miasteczku w kaliskim powiecie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Elżbieta, siostra naszego przyjaciela Tadzia Kowalskiego, właśnie wyruszała do Kalisza. Elżbieta dzięki swojej dobrej znajomości języka francuskiego zatrudniała się jako tłumaczka i miała towarzyszyć jakiejś Francuzce chcącej odwiedzić w Kaliszu swoją daleką rodzinę. Wyruszały taksówką. Taksówkarz łaskawie się zgodził przejechać w powrotnej drodze przez to Jackowe miasteczko, oczywiście za odpowiednią dopłatą. Ponieważ to była już zima i śniegu napadało, to uznał, że droga może być trudna i zażądał za tę fatygę 5000 zł. Cena to była raczej horrendalna, ja za pół etatu w szkole zarabiałam 7000. Nie było alternatywy, przystaliśmy na tę propozycję (kurierzy zaczęli działać dopiero za następne 20 lat…). Lek dotarł trzeciego dnia o poranku. Miecio zajął się bardzo skrupulatnie terapią. Nigdzie się z domu nie oddalał nawet na moment, przyjmował te pigułki, pracował po całych dniach i nawet nie przyszło mu do głowy choćby spojrzeć w kierunku alkoholu. Trzy dni przed datą wyjazdu gips można było zdjąć.
Odlot do Indii wypadał w sobotę w godzinach porannych. Już w piątek miałam prawie wszystko zapakowane. Ze szkoły wróciłam późnym popołudniem. Miecio wręczył mi telegram – wyjazd odwołano. „Aerofłot”, czyli radziecki przewoźnik, nie zabezpieczał powrotu, możemy odebrać wpłacone pieniądze. To była fatalna wiadomość. Tyle trudu na nic. Te czarodziejskie Indie razem z Singapurem odpłynęły może bezpowrotnie… Miecio na drugi dzień poszedł „w tango”… Stracił kompletnie chęć do pracy. Sytuacja w domu stawała się coraz bardziej popękana…