Był pogodny wrześniowy dzień. Wracałam po lekcjach do domu drogą przez park. Na ławeczce w parku siedziały moje klasowe koleżanki: Zdzicha, Maryla, Tereska, Basia i Lucyna, była też z nimi Wiesia, koleżanka z innej klasy. Poprosiły, żebym chwilę z nimi została. Nie bardzo wiedziałam po co. Basia i Lucyna po chwili się oddaliły. Maryla z Wiesią wymieniały jakieś porozumiewawcze gesty, mówiły o czymś, czego nie rozumiałam. Wiedziałam, że coś je wszystkie ze sobą łączy. W drodze powrotnej Wiesia zaproponowała, żebym weszła z nią do Zdzichy na parę minut. Weszłam razem z nią i tu Wiesia z bardzo poważną miną powiedziała, że mam dać słowo harcerskie, że nikomu nie powiem o tym, co za chwilę usłyszę. Oczywiście zgodziłam się bez wahania. Wiesia zaproponowała mi wstąpienie do tajnego zastępu harcerskiego. Wobec radykalnych zmian w organizacji harcerskiej, likwidacji drużyn harcerskich przy szkołach ponadpodstawowych powstał w Łodzi tajny hufiec, zaczęły powstawać tajne zastępy i jak się okazało, koleżanki spotkane w parku już właśnie należały do utworzonego przez Wiesię zastępu. Zgodziłam się na tę propozycję bez zastanowienia. Więc nadal będę harcerką.

Niedługo potem odbyła się pierwsza zbiórka nowo powstałego zastępu. Przydzielono funkcje wszystkim jego uczestniczkom, ja zostałam skarbniczką. Ustalono, że będziemy nosiły wiśniowe chusty. Przychodziłyśmy niekiedy demonstracyjnie do szkoły w harcerskich mundurkach i w tych naszych chustach. Na pytania, co to za chusty, co to za drużyna, udzielałyśmy pokrętnych odpowiedzi.

Zbiórki zastępu odbywały się w parku, w zakładzie fotograficznym Janki – koleżanki Wiesi, która również należała do naszego zastępu i jako najstarsza została plutonową. Wiesia też była od nas starsza, miała już 20 lat i to ona była organizatorką wszystkich przedsięwzięć.

Pierwsza zorganizowana przez Wiesię wycieczka odbyła się do łagiewnickich lasów. Dojechałyśmy tramwajem do Helenówka, a stamtąd piechotą szłyśmy przez las. Wąską dróżką wśród drzew dotarłyśmy do polany zarośniętej wysokimi trawami, na której środku stał duży drewniany krzyż i były wykopane głębokie rowy. W miejscu tym przed kilku laty zostało rozstrzelanych czterdziestu harcerzy – żołnierzy AK. Przetrwali w tych lasach całą wojnę, a tuż przed jej końcem zginęli z rąk „wyzwolicieli”. Trochę dalej, na małej polance otoczonej gęstym lasem, była usypana z ziemi harcerska lilijka, na której ramionach były trzy groby przybrane w zeschłe liści i na pół już zwiędłe kwiaty. Krzyż na środkowym grobie był dużo większy od pozostałych, tu spoczął hufcowy, a w dwóch pozostałych dwaj drużynowi. Miejsce to było niegdyś ich uroczyskiem, a teraz stało się cmentarzem.

Wiesia miała jakieś powiązania z klasztorem urszulanek. W jej planach było wstąpienie uczestniczek naszego zastępu do koła Sodalicji Marjańskiej istniejącego przy klasztorze. Nie miałyśmy nic przeciw temu, ale właśnie na początku października wyszło rozporządzenie, że Sodalicja zostaje rozwiązana i że ucząca się młodzież nie może do niej należeć. W zaistniałej sytuacji wzięłyśmy jedynie udział w ostatnim uroczystym zebraniu Sodalicji. Było to bardzo smutne zebranie, dziewczyny płakały, mnie też się na płacz zbierało, chociaż jeszcze właściwie nie zdążyłam zostać członkinią tej organizacji. Zastanawiano się, co zrobić ze sztandarem, biblioteką, dokumentami…

Z nastaniem jesieni zbiórki naszego zastępu przeniosły się do klasztoru urszulanek, na ulicę Czerwoną. Tu zajęła się nami siostra Czyszówna, absolwentka psychologii i filozofii. Bardzo interesujące to były spotkania – pogadanki z psychologii, rozmowy o temperamentach, ludzkich charakterach…

Ta harcerska działalność naszego zastępu nie trwała zbyt długo. Zaczęła się już rozpadać wraz ze zbliżaniem się wakacji. Wiesi brakowało pomysłów na współpracę, nie bardzo się nadawała na przywódcę, brakowało też jakichś powiązań z istniejącymi podziemnymi strukturami. Może to i dobrze się stało, bo takie całkiem niewinne zajęcia robiły się po prostu niebezpieczne. Krążyły wiadomości o aresztowaniach działaczy harcerskich.

Jesienią 1950 byłam na jedynych w życiu wagarach. Uciekłyśmy ze szkoły i udałyśmy się do sądu – pierwszy raz byłam w sądzie. Przyszłyśmy na proces Zygiera. Zygier i paru jego kolegów – uczniów liceum ogólnokształcącego na Drewnowskiej, do którego miałam chodzić i ja, gdybym nie wybrała szkoły handlowej – zostali oskarżeni za wystąpienie antypaństwowe. Działali jakoby w jakiejś nieformalnej grupie. Główny oskarżony napluł na tablicę, nad którą wisiały portrety przywódców narodu: Bieruta, Rokosowskiego i pewno Cyrankiewicza. Był to proces polityczny, wymierzono surowe kary – główny oskarżony miał dostać 8 lat.

Pisząc ten tekst, sprawdziłam w Internecie, co się stało z Zygierem. Okazało się, że:
Włodzimierz Stefan Zygier, ps. „Czarny” (ur. 14 lipca 1930 w Łodzi, zm. 20 października 2016 tamże) – polski działacz powojennego podziemia antykomunistycznego w Polsce, dowódca organizacji konspiracyjnej „Młoda Polska”[1]podporucznik Polskich Sił Zbrojnych[2]. Harcmistrz.

Od września 1949 kierował łódzką organizacją konspiracyjną „Młoda Polska”. W maju 1950 został aresztowany przez funkcjonariuszy UBP i po śledztwie skazany na piętnaście lat więzienia.https://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82odzimierz_Stefan_Zygier