Jeszcze w końcu lata  wpadłyśmy z Irenką na pomysł pomalowania dużego pokoju. Nie miało to być zwykłe pomalowanie ścian. Miała tu powstać starannie opracowana abstrakcja geometryczna w kolorach różu, szarości i czerni. Nie pamiętam jakie i czy były wtedy w domu dyskusje nad słusznością tego przedsięwzięcia. Jednak zostało zaakceptowane. W naszym mieszkaniu nastąpiły pewne przekwaterowania wewnętrzne. Mniejszy pokój, który dzieliłyśmy z Babcią i ewentualnymi czasowo zamieszkującymi u nas dziewczynami z zaprzyjaźnionych rodzin, został teraz przedzielony szafą. Za szafą umieścili się rodzice, a Babcia w części bliższej korytarza. Andrzejek nadal sypiał w kuchni, a ja z Irenką otrzymałyśmy duży pokój i można już było rozpocząć malarstwo. Prace ruszyły energicznie, ponieważ jednak było to dzieło dość skomplikowane, zaczęły się jakoś okropnie rozwlekać. Wyszukiwałyśmy różnych pomocników, w końcu do współpracy zgłosił się też Miecio.

Mietek mieszka teraz u Janusza (późniejszego Erazma) w bloku na Ochocie, w małym pokoiku – mieściły się w nim tylko dwa łóżka. Pokoik należy do rodziny Zduńczyków. Zduńczyk jest robotnikiem, a Zduńczykowa siedzi w domu z dwójką dzieci. Ten pokój wynajmuje Janusz, a opłaty wnosi Miecio z przysyłanych przez Mieciową mamę, w tajemnicy przed ojcem 100 zł. Oficjalnie w pokoju zamieszkuje tylko Janusz, Mietek przemieszkuje w tajemnicy przed Zduńczykiem. Zduńczyk jest człowiekiem mocno sfrustrowanym, popadającym w ataki bliskie szaleństwa. Ukończył z sukcesem bierutowską szkołę dyrektorów. Awans z robotnika na dyrektora był już na wyciągnięcie ręki, a tu nagle wszystko się zmieniło: okazało się, że żeby być dyrektorem, trzeba było naprawdę czegoś się trochę nauczyć.

W dni wypłaty Zduńczyk natychmiast się upijał, przetracając większość pieniędzy na życie, wracał do domu siadał w oknie i wył. Wtedy Miecio z Januszem udawali się spać na działki.

Chyba w połowie września przyszedł list z Francji, od mojej koleżanki ze studiów Miry.

Mirka z Wieśkiem załapali się na wyjazd do Francji na zbiór truskawek i jakoś tam przedłużyli swój pobyt. Zarobione pieniądze postanowili ulokować w towarze, zakupili większą partię męskich swetrów i teraz aby ten towar przerzucić do Polski zbierali adresy, na które mogliby wysyłać paczki ze swetrami. Taka paczka musiała mieć określoną wagę i określoną cenę, żeby szczęśliwy odbiorca nie musiała zapłacić cła i podatku od wzbogacenia. Kalkulacja była też taka żeby przesyłka nie przekroczyła rocznego limitu otrzymywania paczek z zagranicy.

W otrzymanym liście była propozycja podania dwóch adresów do wysłania paczki męskich swetrów. Za udostępnienie adresu oferowali jeden sweter w prezencie. Wysłałam adres swój i Janusza. Paczki przyszły i tu się okazało, że Janusz paczki nie może odebrać, bo w dowodzie ma Jan a nie Janusz. W tej smutnej sytuacji z pomocą przyszedł Tata, który zaproponował, żeby Janusz napisał upoważnienie do odbioru, w którym koło jego nazwiska będzie tylko literka J. Upoważnienie to opatrzył pieczęciami i swoim podpisem.

Paczki zostały odebrane. Sweterki były okropne tzw. „lokaje”, szare zapinane na suwak, z jakimiś smętnymi wzorkami z przodu, ale dobrze sprzedawały się na bazarze – taka była wtedy bazarowa moda.

Nadszedł październik, Irenka wyjechała do Łodzi. Ja już zrezygnowałam z kontynuowania politechnicznych studiów. Miecio zrezygnował z robienia dyplomu w pomaturalnym studium fotograficznym. Przyjechał do Warszawy przed trzema laty, by rozpocząć naukę w pomaturalnym studium filmu rysunkowego. Niestety po niedługim czasie dowiedział się, że studium przekształciło się z rysunkowego w fototechniczne. Byli wprawdzie świetni wykładowcy od fotografii, ale to już było nie to. Nauczył się wiele o fotografowaniu, uznał jednak, że dyplomu nie potrzebuje, chciał być artystą, a nie fototechnikiem.

Zaczęło się bywanie na „Szlaku”. „Szlakiem” nazywano fragment Warszawy, gdzie koncentrowało się całe życie kulturalne i artystyczne tamtych lat. Nowy Świat, Foksal, Krakowskie, Stare Miasto. Bywanie na „Szlaku” to przesiadywanie w kawiarniach: „Harendzie”, „U Artystów” naprzeciw Teatru Polskiego, „Telimenie”, „Pod kominkiem” zwanej „Partumiarnią”, „Kamiennych Schodkach”, w PIW-ie na Foksal, w winiarni „U Hopfera”, w mini-sklepikach z napojami, gdzie głównym napojem było piwo: „Pod Chrystusem” naprzeciw kościoła Św. Krzyża, „U milicjantów” na rynku Starego Miasta i kilku innych nienazwanych,  a też „u babci Gawlikowskiej”, w nieistniejącym już od dawna maleńkim domku na Oboźnej, gdzie na pięterku był zegarmistrz, a na parterze babcia Gawlikowska sprzedawała piwo nawet na kredyt pod zastaw obrazów studentów Akademii. W pogodne ciepłe dni przesiadywanie na murku przed Harendą, gdzie stała budka z piwem. Tu wszyscy się znali przynajmniej z widzenia, tu toczyło się filozoficzne rozmowy i opowiadało plotki.

To przy kawiarnianych stolikach powstawały rozmaite Mieciowe rysunki, rysowane często na papierowych serwetkach ołówkiem lub długopisem. Niektóre z nich zachowały się do dzisiaj.

Mietek, w owym czasie początkujący rysownik, miał już za sobą debiut w jakimś studenckim piśmie i rozpoczętą współpracę z tygodnikiem „Kierunki” jako ilustrator tekstów. Jak się okazało sam niczego w redakcjach nie załatwiał, on tylko wykonywał zlecenia. Rolę „menadżera” pełnił Mieciowy kolega, niejaki Chudziak, też niedawno przybyły do Warszawy. Teraz wszystkie sprawy urzędowe załatwiać miałam ja – dzwonienie do redakcji z zapytaniem o zlecenie, odbieranie tekstu do ilustracji, odnoszenie rysunku, Miecio tylko musiał osobiście zgłaszać się do kasy po pieniądze.

Brak jakiegoś normalnego własnego kąta do mieszkania mocno utrudniał Mieciowi wykonywanie tych rysunkowych zleceń czy tworzenie własnych kompozycji. Miecio miał też zacięcie literackie, wymyślał krótkie opowiadania i scenariusze niewielkich filmików, a ja miałam je przepisywać na maszynie, ale to na razie było tylko w planach. Myślał o Szkole Filmowej w Łodzi, ale sam fakt, że miałby tam udać się osobiście i ewentualnie zdawać jakieś egzaminy, był dla niego zaporą absolutnie nie do pokonania.

Na początku jesieni dowiedzieliśmy się, że przy Towarzystwie Fotograficznym powstaje rodzaj szkoły fotografii artystycznej EOS, czyli Eksperymentalny Ośrodek Sztuki, utworzony przez Witolda Dederkę. Miecio wyraził chęć zapisania się do EOS-u, tym bardziej że to prawie nic nie kosztowało. Ja też postanowiłam zająć się fotografią. Była to jedna z najlepszych decyzji tej jesieni.

Największym problemem tego pozornie beztroskiego życia był stały brak pieniędzy. Warszawa była wtedy miastem zamkniętym i Miecio nie miał najmniejszej szansy na podjęcie jakiejś stałej pracy, bo nie miał warszawskiego meldunku. A warszawski meldunek mógł dostać tylko człowiek posiadający pracę. Był to jeden z absurdów ówczesnego systemu.