Miała na imię Fedra.

To od plakatu Jana Lenicy do spektaklu w Teatrze Narodowym. Bardzo mi się ten plakat podobał, więc go kupiłam i powiesiłam na drzwiach szafy.

Fedra, prześliczna ruda jamniczka długowłosa, była osobą niezwykłej inteligencji. Kiedy ją kupiliśmy, miała dwa miesiące, z metryczki wynikało, że jest córką Puzona – słynnego jamnika Jerzego Waldorffa, ale do tatusia raczej nie była podobna… Pani hodowczyni szczegółowo nam tłumaczyła, jak się opiekować tym dwumiesięcznym szczenięciem, jak je żywić, żeby zdrowo rosło. Przecież wtedy nie było żadnych sklepów ze specjalnym pożywieniem dla psów i kotów. Nie było żadnych chrupków, puszeczek, sztucznych kości… Przygotowywałam więc zgodnie z zaleceniami pani hodowczyni twarożki z drogimi o tej porze roku truskawkami i jakieś inne specjały. W sklepie z wikliną kupiłam koszyk, w którym miała sypiać nasza podopieczna, ale ona zdecydowanie wolała rozkładać się na tapczanie. Niezwykle szybko opracowała cztery różne sposoby dyskretnego wślizgiwania się do łóżka.

Decyzja o zakupie psa zapadła na początku wiosny, tak żeby można już było pojechać z nim na wakacje. Sprawą niezwykle istotną przy ustalaniu, jaki ma być ten nasz przyszły towarzysz życia, był rozmiar. Nasze warunki mieszkaniowe zdecydowanie te rozmiary zawężały, ale jamnik na pewno mógł się zmieścić. Mieszkaliśmy wtedy u moich rodziców w kuchni za szafą. Ta przypadająca na naszą trójkę powierzchnia podłogi wynosiła około cztery i pół metra.

Tego lata wybieraliśmy się z namiotem na Suwalszczyznę. Podróż odbywała się autostopem, małymi odcinkami w trosce o naszą podopieczną.

Fedra była znakomitą podróżniczką. Pokochała autostopowe podróże. Zawsze w wielkim napięciu oczekiwała na samochód. Pierwsza dobiegała do drzwiczek, a jak się samochód nie zatrzymał, pędziła za nim jeszcze chwilę, głośno szczekając. Jak rasowy autostopowicz uczestniczyła czynnie w zatrzymywaniu samochodów. Miecio nauczył ją stawania na dwóch łapach z książeczką autostopową w zębach. Zdarzyło się któregoś razu, że kiedy o wczesnym poranku staliśmy na drodze wyjazdowej z Warszawy, oczekując bezskutecznie na samochód, którym moglibyśmy wydostać się z miasta, zatrzymał się przy nas milicjant jadący na motorze. Zapytał, dokąd jedziemy, stwierdził, że w tym miejscu przyjdzie nam długo czekać, i zaproponował, że mnie i Fedrę podwiezie dalej swoim motorem, za sznur oczekujących autostopowiczów, a Miecio już tam sam dojdzie. Przystaliśmy radośnie na tę nieoczekiwaną propozycję. Wdrapałam się na milicyjny motor z Fedrą pod pachą. Pan milicjant jechał ostrożnie, potem poczekał z nami na nadejście Miecia i teraz osobiście zaczął zatrzymywać ciężarówki, dopytując o cel ich podróży. Aż wreszcie znalazł niemal idealną dla nas.

Fedra potrafiła odnaleźć w lesie nawet najbardziej podstępnie rzucony patyk. Była też świetną pływaczką. Pierwszy raz zetknęła się z wodą jako szczenię, wchodząc do dużej kałuży. Szła za mną drobnym kroczkiem, ale kiedy weszłam w wodę, przyglądała się niepewnie, no i po chwili zdecydowała się wyruszyć. Potem nad jeziorem czy jakąkolwiek rzeczką zamęczała nas, przynosząc patyki do rzucania w wodę, po które mogłaby popłynąć. Na nadwiślańskich spacerach wskakiwała do wody i płynęła kawałek z prądem, wracała, by znowu przepłynąć kolejny odcinek, i tak bez końca.

Kiedyś na takim spacerze spotkaliśmy dziewczynę z młodym psem – seterem. Widząc pływającą Fedrę, dziarsko wkroczył do wody, ale, jak się okazało, był to jego pierwszy raz. Nurt porwał go niespodziewanie i biedaczek był bliski utonięcia. Widząc to, Fedra nadpłynęła czym prędzej i pyszczkiem podniosła mu głowę nad wodę. To wystarczyło, żeby się sam zorientował, co robić dalej, i spokojnie dopłynął do brzegu.

Miecio wykazywał dużo cierpliwości w rozwijaniu rozmaitych talentów naszej wychowanicy. Na polecenie przynosiła miskę, piłeczkę, kapcie… Mój braciszek gdzieś wyczytał, że pies reaguje tylko na komendę „przynieś”, ale nie rozróżnia przedmiotów, które ma przynosić. Postanowił więc przeprowadzić eksperyment. Zasiadł w fotelu i wydawał polecenia: „przynieś miskę”, przyniosła, „przynieś piłkę”, przyniosła, „przynieś kapeć”, „przynieś drugi”, a kiedy po raz kolejny zażądał przyniesienia miski, zdegustowana Fedra poprzynosiła mu wszystkie poprzednio przynoszone przedmioty i ustawiła je w szeregu.

Bardzo nie lubiła zostawać sama w domu. Podejmowała wtedy karne przedsięwzięcia: a to rozsypywała na dywanie mąkę, jakimś sposobem wytaszczoną z półeczki, a to pogryzła mi pantofelki… Za te pogryzione pantofelki to nawet byłam jej wdzięczna. Były to piękne czarne szpilki, wtedy najmodniejsze, o ostrych noskach. Ich uroda niestety była odwrotnie proporcjonalna do wygody. Stały więc na półce jak wyrzut sumienia, a teraz mogłam je bez żalu wyrzucić.

Była istotą szalenie przyjazną, chętnie bawiła się z dziećmi. Kiedyś ta zabawa omal nie skończyła się tragicznie dla niej samej. Radosna dziatwa na plaży zakopała ją w piasku, tak że nad ziemią wystawała tylko głowa, a ona nawet nie szczeknęła. Jednak mimo swojego pogodnego traktowania ludzi starannie segregowała odwiedzających nas gości. Ponieważ uważała, że to mnie należy otoczyć najlepszą opieką, decydowała, kto ma prawo się do mnie zbliżyć… Przyszedł nas kiedyś odwiedzić Jaś Łazorek, główny malarz okolic Kazimierza Dolnego, ze swoją nową narzeczoną. Dość dziwną, bladą, ubraną w czerń, ciemnowłosą dziewczyną. Fedra nie pozwoliła jej się ze mną przywitać. Ułożyła się tuż przy mnie i mimo że o tej porze zazwyczaj sypiała, nie spuściła oka z dziewczyny ani na moment. Usnęła natychmiast, gdy goście sobie poszli.

Fedra była nieodłączną towarzyszką naszych podróży. Pływała z nami łodzią po jeziorach. Czekała posłusznie pod drzwiami restauracyjek, czasem udawało się ją przemycić do wnętrza i wtedy cichutko siedziała pod stołem. Bywała nawet ze mną w kinie. Z Fedrą nie bałam się chodzić sama po lesie. To ona zawsze wiedziała, jak można wrócić do domu.

Niestety żyła tylko pięć lat, na spacerze w okolicach domu zjadła jakąś trutkę wyłożoną na szczury, a pan weterynarz nie znalazł ratunku…

Był to dla mnie wielki smutek utracić niespodzianie tę cudną przyjaciółkę…

Foto.: Mieczysław Bukowczyk