Wilno, lipiec 1944
Niemieckie bombowce nad miastem (kolaż)

Idą Rosjanie, rodzice zdecydowali się wyjechać z Wilna. Mama, Tata, nas troje, Babcia i Nadzia.

Na furmankę załadowano tobołki. Jedziemy gdzieś na wieś. Nie wiem, czy to było wcześniej uzgadniane i skąd właściwie przyjechały te furmanki.

Zatrzymujemy się w jakiejś podwileńskiej wiosce. Tak zwanej kolonii. Domy tu porozsiewane z dala od siebie, każdy gospodarz ma chałupę na własnym gruncie. Chałupę otaczają jego własne pola. Z tej naszej nie widać żadnego innego domu. Nie ma też gospodarzy, gdzieś się wynieśli, pozostawiając tylko babkę do pilnowania obejścia. W ogromnej sieni rozłożono sienniki wypchane słomą i jakieś koce czy kołdry. Tu będą spali wszyscy uciekinierzy, to znaczy nasza rodzina, Januszek, młodszy kolega z ulicy, z mamą i jeszcze jakieś osoby. Na tych siennikach będziemy spać.

W okolicy kręcą się oddziały partyzantów, oddziały ruskich żołnierzy. Co pewien czas jakaś grupa rozsiada się przy naszym domu. Piją wodę, coś gadają. Słychać samoloty lecące w kierunku Wilna, widać na horyzoncie łuny pożarów. Drugiego dnia naszego tam pobytu jakaś zbłąkana kula przebiła drewnianą ścianę chałupy, przeleciała przez izbę i wbiła się w przeciwległą ścianę. Teraz babka na dźwięk nadlatujących samolotów wpycha się pod ławę stojącą pod ścianą w izbie, a my z wyjątkiem Taty układamy się na tych siennikach w sieni i chowamy pod kocami.

Był piękny słoneczny poranek. Nasza Mama z mamą Januszka poszły na pole zbierać truskawki… I znowu nalot, huki wystrzałów, trafiony bombowiec wyrzuca pospiesznie pociski. Jeden z nich spada na truskawkowe pole. Mama Januszka nie żyje. Samolot rozpada się w powietrzu, jego szczątki spadają gdzieś z dala, ginie też pilot. Naszej Mamie na szczęście nic się nie stało.

13 lipca Wilno zostaje zdobyte przez wojska sowieckie z dużym udziałem żołnierzy z AK.

Wracamy do miasta. Ulica Jasna po części spalona. Na szczęście nasza część ulicy została nietknięta.

W ogrodzie naszych najbliższych sąsiadów, państwa Andruszkiewiczów, świeży grób z drewnianym krzyżem. To jedyny ich syn. Był w partyzantce i w czasie działań wojennych w mieście odłączył na chwilę od oddziału. Chciał zobaczyć, co z rodzicami. Kula dosięgła go na dróżce do domu.

Wprawdzie Niemców już w mieście nie ma, ale ciągle jeszcze nocami są naloty. Na miasto spadają bomby. Śpię teraz na niewielkiej kanapce, po części ubrana, na krześle obok leży przygotowana reszta garderoby. W każdej chwili jesteśmy gotowi do ucieczki.

Jeden z pocisków spada w ogrodzie państwa Andruszkiewiczów, trafia w grób ich nieszczęsnego syna.

Kiedy parę dni później został on ekshumowany i przeniesiony na cmentarz wojskowy na Rossie, to jeszcze i tam dosięgła go trzecia bomba.