Pałac w Oborach, Tina i ja zimą
Wydarzenia marcowe 1968 w stolicy wstrząsnęły życiem kulturalnym kraju. Rozpętany durny antysemityzm (roztrząsania kto Żyd, a kto Nieżyd), masowe wyjazdy do Izraela. Smutne pożegnania na Dworcu Gdańskim w Warszawie. Rozstania na zawsze.
Zaczęły się zwolnienia z pracy, zmiany osób na różnych stanowiskach. Ta nowa sytuacja dotknęła nawet kadrę akademicką. Jedni, niepokorni lub posiadający niewłaściwe pochodzenie, tracili pracę w trybie natychmiastowym, drudzy, „zasłużeni”, dostawali stanowiska, stopnie naukowe. Powstała grupa tak zwanych „docentów marcowych”.
Cytując za Wikipedią:
Prof. Roszkowski: „Komuniści próbowali zmobilizować w Polsce w marcu 1968 r. najciemniejsze siły drzemiące w każdym społeczeństwie – szowinizm, rasizm i ksenofobię – by rozegrać swoje porachunki oraz przesłonić istotne przyczyny permanentnego kryzysu społecznego w PRL, oduczyć Polaków racjonalnego myślenia i uczynić wspólnikami w walce z urojonym wrogiem”.
Marcowe wydarzenia stały się też końcem pewnej epoki dla warszawskiego „szlaku”. Szczególnie starannie kasowano miejsca spotkań przy ulicy Foksal. Znikła z mapy Warszawy kawiarenka PIW-u, określona „gniazdem syjonizmu”. Rozproszyli się gdzieś jej bywalcy. Już nigdy nie spotkałam redaktora Kolińskiego – wspaniałego gawędziarza, Jerzy Nowak bywał niekiedy w Amatorskiej, czasem można było kogoś spotkać w Czytelniku… Zamknięto restauracje w SARP-ie, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy.
Szczęśliwie nie wszystko udało się „władzy” storpedować. Na pierwszym piętrze w Stowarzyszeniu Dziennikarzy w salce konferencyjnej otworzył się niewielki bufet z wyszynkiem, a pod ścianami rozstawiono stoliki. Można tu było kupić jakieś danie obiadowe, kawę lub herbatę, lampkę koniaku… Tu też po części przeniosło się życie towarzyskie. Atmosfera była tak trochę jak na imieninach u cioci. Wszyscy jakby trochę się znali. Bufetem zawiadowała pani Halinka, selekcją gości zajmował się szatniarz, pan Borowiec. To on ustalał osobiście, kto ma prawo przekroczyć progi tego dziennikarskiego przybytku.
Bywaliśmy tu dość często, by spotkać przyjaciół czy znajomych. Częstym gościem był tutaj Zdzinio Łada, przedwojenny dziennikarz. Zdzinio obecnie zajmował się hodowlą rybek i fabrykowaniem przyrządów do napowietrzania akwariów. Częstym gościem był też, zaprzyjaźniony wielce ze Zdziniem, Sławuś Orłowski, jeden ze stałych współpracowników „Naszego Klubu”. W redakcji pojawiał się każdego miesiąca w dniu wypłaty po odbiór honorarium. Wchodził z nieodmiennym głośnym zapytaniem: „Jest szmal?” i tak od tego powitalnego pytania nazywano go „Szmalcownikiem”.
Sławuś, szczupły, niewysoki, w nieodmiennym jasnobrązowym garniturku, w białych koszulach nie pierwszej świeżości, złośliwi nawet dopytywali: „Sławuś, a kto chodzi w twoich koszulach, kiedy są czyste?”. Sławuś nie stronił od alkoholi i nie zaprzątał sobie zbytnio uwagi dbałością o garderobę. Chodził po knajpach w aureoli dziennikarza, któremu udało się uzyskać wywiad z Erichem Kochem i który wiedział niemal wszystko o Bursztynowej Komnacie i właśnie przygotowywał na ten temat książkę. Znali go chyba wszyscy knajpowi szatniarze. Witali go z wielkim szacunkiem i z zapytaniem: „Jak tam Bursztynowa Komnata, panie redaktorze?”. Wielkiej przemiany w trybie życia, a także w wyglądzie Sławusia dokonała przebyta zakaźna żółtaczka. Odsunął całkowicie alkohole, do restauracji przychodził jedynie na dietetyczne posiłki i menu ustalał zgodnie z zapiskami na wyjętej z kieszeni karteczce. Garniturek odzyskał blask, a koszulki były już naprawdę białe i nareszcie nabrały blasku jego piękne niebieskie oczy.
Lubiłam tego nowego Sławusia. Czasem zapraszał na jakąś kawę, czasem nas odwiedzał. Niekiedy, gdy spotykaliśmy go w Stowarzyszeniu, Miecio zadawał mu podstępne pytanie: „Sławuś, chciałbyś zjeść ziemniaczane placki?”. Zazwyczaj padała odpowiedź twierdząca. Zapraszał więc go do nas i teraz się okazywało, że Miecio za chwilę usmaży placki, jak tylko ja obiorę ziemniaki, a Sławuś je potarkuje. No cóż, zabieraliśmy się do roboty.
Kiedy pierwszy raz przyszliśmy z Mieciem do tego barku w Stowarzyszeniu Dziennikarzy z naszą Tinońją – czarną śliczną cocker-spanielką, w skrócie nazywaną Tina, pan Borowiec oznajmił, że niestety z psem nie można wejść. Powiedziałam: „Trudno, ona poczeka w szatni”. I została Tina w szatni, a my spokojnie zasiedliśmy do jakiegoś obiadku. Pani Halinka opuściła na dłuższą chwilę stanowisko przy bufecie. Kiedy wróciła, zapytała gromkim głosem: „Czyj to pies siedzi w szatni?”. Kiedy przyznałam się nieśmiało, że to mój, powiedziała niemal oburzona: „Jak można psa zostawiać w szatni? Proszę go tu natychmiast przyprowadzić”. No to przyprowadziłam czym prędzej. Skarcony przez Halinkę Borowiec już tym razem nie protestował. Tina została obdarowana przez panią Halinkę dużym fragmentem jakiegoś kotleta. I tak od tego czasu stała się stałą bywalczynią dziennikarskich barków. Tu na piętrze siadywała na podłodze przy naszym stoliku, zajadając ze spodeczka ofiarowywane jej przez Halinkę kotleciki, a kiedy po remoncie otworzył się normalny bar na dole, siadywała na barowym stołku. Idąc ulicą Foksal, musiałam ją przypinać do smyczy, bo pozostawiona na swobodzie pędziła jak szalona do drzwi Stowarzyszenia.
Kiedy już wreszcie skończył się czas restrykcji i w budynku Stowarzyszenia otwarła się normalna restauracja, wydarzyła się zabawna historia. Któregoś wieczoru odwiedził nas Staszek Kukla – ówczesny redaktor naczelny „Naszego Klubu”. Po jakichś rozmowach postanowili pójść z Mieciem na piwo do Stowarzyszenia. Poszłam razem z nimi, tym razem nie zabierając ze sobą Tiny. Wieczór był już dosyć późny, restauracja miała się wkrótce zamykać. Na sali było pusto. Jedynie pod ścianą siedziała jakaś para. Usiedliśmy przy stoliku pośrodku. Kelner przyniósł zamówione piwo. Na salę wszedł nowy gość, dość młody człowiek. Usiadł przy stoliku najbliższym naszego. Kierował jakby ukradkiem spojrzenia w naszą stronę i miałam wrażenie, że na naszym stoliku znalazły się też jego uszy. Po chwili w drzwiach pojawił się pan Borowiec. Rozejrzał się, podszedł wprost do naszego sąsiada i zdecydowanym głosem powiedział: „Usiądź pan w innym miejscu. Pan Bukowczyk przychodzi tu z własnym psem”. Sąsiad posłusznie się oddalił, a my rozbawieni całą sytuacją podjęliśmy pana Borowca małą wódeczką.