Życie w kartkowej rzeczywistości

Ostatnie dziesięciolecie PRL to czasy współcześnie niemal niewyobrażalne. Czasy absurdalnych pomysłów władzy, nieumiejętności zarządzania niemal całkowicie scentralizowaną gospodarką (chociaż o kompetencję obecnej można byłoby się spierać: przekop mierzei, centralny port lotniczy, lotnisko w Radomiu, stępka pod prom, państwowa rafineria kupująca upadające wydawnictwa gazetowe, gigantyczne finansowanie partyjnej telewizji…).

Dramatycznie opustoszałe sklepowe półki, coraz szerzej rozwijająca się reglamentacja. Kartki… coraz więcej kartek…

Już w sierpniu 1976 wprowadzono kartki na cukier. Kartki na cukier w kraju będącym hodowcą cukrowego buraka, posiadającym całkiem sprawnie działające cukrownie, posiadającym wydawałoby się poważną państwową instytucję, zajmującą się wyłącznie problemami cukru  ̶  Zjednoczenie Przemysłu Cukrowniczego… Było to wprost niepojęte.

Rys. Mieczysław Bukowczyk

Wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 i dalszy ciąg rządów Jaruzela to dalszy ciąg entuzjastycznie rozwijających się pomysłów kartkowych. Już w lutym 1981 pojawiły się kartki na mięso: dla „umysłowego” 2,5 kilogramy na miesiąc, 4 kilogramy dla „fizycznych”. W kwietniu weszły kartki na masło (2 kostki na miesiąc), mąkę, ryż i kaszę. We wrześniu mydło i proszek do prania, a w grudniu czekolada, benzyna i alkohole.

W kwestii alkoholi ustawodawca wyraźnie kierował się ku prohibicji, ustalając łaskawie wybór: jedna butelka wina lub pół litra wódki na miesiąc. Poza tym sprzedaż alkoholi rozpoczynała się dopiero po godzinie 13-tej.

Kartki na benzynę dotyczyły oczywiście jedynie szczęśliwych posiadaczy samochodów, tu zdarzały się osoby uprzywilejowane otrzymujące dodatkowy deputat. Jedynym bezkartkowym, ale za to wymiennym produktem pierwszej potrzeby był papier toaletowy − wprawdzie można go było nabyć w sklepach tylko okazjonalnie, ale był dostępny w barterze: jedna rolka za jeden kilogram makulatury.

Ten oryginalny system dystrybucji produktów rozwijał przedsiębiorczość, pomysłowość, talenty organizacyjne obywateli. Kartki stawały się produktem wymiennym, środkiem płatniczym.

Co bardziej kreatywni starali się uzupełniać braki w zaopatrzeniu własną twórczością. Pamiętam, jak na pewnym eleganckim przyjęciu pani doktor nauk fizycznych zaprezentowała niezwykle wytworny alkohol. Alkohol wykonany własnoręcznie i według własnej receptury z pozbieranej u sąsiadów, niewykorzystanej kartkowej mąki, w której zdążyły już się rozwinąć małe żyjątka.

Posiadanie kartki wcale nie oznaczało prostoty zakupu przydzielonego na kartkę towaru. Szczególnie trudno zdobywalne było mięso. Nigdy nie było wiadomo, kiedy dowiozą, a jak już dowieźli, to dla kogo wystarczy. Ustawiały się pod sklepami długie kolejki.

Kolejki ustawiały się też pod innymi sklepami, w których czasem udawało się coś kupić. Długość kolejki mierzono nie tylko w metrach, ale też niekiedy w czasie. W kolejce po towary inwestycyjne, jak lodówka, pralka czy telewizor, oczekiwało się często parę dni. Powstał nawet zaginiony już zawód „stacza kolejkowego”. Taki „stacz” był osobą do wynajęcia, reprezentującą w kolejce prawdziwego nabywcę.

Starałam się w miarę możności żyć bezproblemowo. Z niechęci do kolejek przerzuciliśmy się na wegetarianizm. Żyliśmy w miarę bezkombinacyjnie i wszystko wskazywało na to, że nie rozwinę się zbytnio intelektualnie przy opracowywaniu oryginalnych strategii handlowych, a jednak los zrządził inaczej.

Z początkiem roku szkolnego okazało się, że pani Basia, pani architekt, która nauczała projektowania architektonicznego, jest chora i porzuciła nauczanie. Pani Basia oprócz nauczania zajmowała się też w szkole spółdzielnią uczniowską i teraz nie ma kto się spółdzielnią zająć.

Dyrektor Szkoły Architektury i Technikum Architektoniczno-Budowlanego pan Burcon zawezwał mnie do gabinetu i przedstawił kuszącą propozycję: mam poprowadzić spółdzielnię w zamian za uwolnienie mnie od wychowawstwa. Propozycja była dla mnie atrakcyjna, ale nie miałam zielonego pojęcia, czym właściwie miałaby się zajmować spółdzielnia w aktualnej sytuacji rynkowej.

Jak się okazało, wystarczyło tylko intensywnie pomyśleć i pozbierać parę informacji od osób lepiej zorientowanych. Na ulicy Piwnej, niedaleko od Przyrynku, w niewielkiej cukierence sprzedawano pierniki w czekoladzie. Wystarczyło zakupić pewną ilość tych pierników piętnaście minut przed długą przerwą i rozprzedać z niewielką marżą. Natychmiast znalazły się dziewczyny chętne do pracy w spółdzielni. Każdego dnia kolejno wyznaczane dwie sprzedawczynie. Wychodziły w połowie lekcji po zakupy i potem stawały za ladą w sklepiku mieszczącym się w piwnicach szkoły. Biznes zaczął rozkwitać, więc moje ambicje i młodych spółdzielczyń nie ograniczyły się tylko do sprzedaży pierników.

Towarami deficytowymi były ówcześnie cukier i masło. Jak się zorientowałam, wiele osób z grona pedagogicznego chętnie dokupiłoby przynajmniej jeden z tych produktów. Napisałam do Rady Narodowej podanie o przydział dla prowadzonej przeze mnie Spółdzielni Uczniowskiej cukru do koktajli i masła do kanapek. Podanie zostało przyjęte i załatwione pozytywnie.

Jak można łatwo się spodziewać, nikt nie miał zamiaru produkować owych kanapek czy koktajli. Przydzielony towar należało zakupić, dowieźć do szkoły, ustalić marżę i sporządzić listę nabywców. Ja zajmowałam się comiesięcznym pisaniem podań i przygotowywaniem listy zainteresowanych, a dzielne spółdzielczynie zajmowały się dystrybucją.

W niedługim czasie spółdzielnia stała się dość zamożną organizacją i stać ją było na urządzenie dwóch jednodniowych wycieczek autokarowych. Jedną do Kazimierza nad Wisłą, drugą, zgodnie z profilem sprzedaży spółdzielni, do Torunia – miasta pierników (w świetle niedawnych zdarzeń ta „ksywka” się potwierdza). Dziewczyny przyszły z pomysłem zrobienia na prima aprilis wyborów miss szkoły. W szkole było niewielu chłopców, więc zasugerowałam, że może oryginalniej będzie wybierać mistera. Pomysł bardzo im się spodobał i jak się okazało, było wielu chętnych do startu. Konkurencję zorganizowała nasza spółdzielnia. Program w większości wymyśliły organizatorki, ja już tylko nadzorowałam samą organizację imprezy (dziś by się powiedziało eventu).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *