Ja, Irenka i Andrzejek - Wilno, 1945

Ostatnie dni w Wilnie

Mieszkamy teraz na ulicy Zakretowej w starym drewnianym domu naprzeciwko cmentarza. Nie pamiętam zupełnie wnętrza tego mieszkania ani co w nim pozostało ze sprzętów z poprzedniego mieszkania rodziców, z którego zostaliśmy wyrzuceni przez władze miasta. Tu na Zakretowej zamieszkał też z nami kolega Taty – pan Wacek z rodziną: żoną i dwoma małymi synkami. Uciekli z Lidy z obawy przed aresztowaniem pana Wacka. Mamy razem wyjechać do Polski, ale na razie nie jest ustalony żaden termin i na razie, we wrześniu, wyruszyłam do prawdziwej szkoły, do czwartej klasy. Część zajęć w tej szkole była w języku litewskim.

Niespodziewana wizyta

Pewnego ciepłego jeszcze letniego wieczoru zapukało do drzwi naszego mieszkania dwóch mężczyzn – zapytali po rosyjsku o Tatę. Tata w owym czasie pracował na radiostacji i jeszcze nie było go w domu. Powiedzieli, że poczekają, rozsiedli się na werandzie. Pan Wacek chyłkiem się ulotnił, by ukryć się na cmentarzu. Zapadał zmrok, a oni nadal siedzieli. W końcu przyszedł Tata, wtedy wstali, pokazali mu jakiś dokument i oznajmili, że pójdzie z nimi. Zapadła cisza i przerażenie. Kiedy zaczęli się oddalać, Mama i Nadzia wyruszyły za nimi, żeby dowiedzieć się, dokąd idą. Funkcjonariusze zorientowali się, że są obserwowani, więc zatrzymali Nadzię. Mamie udało się uciec.

Sowieckie służby policyjne miały w obyczaju dokonywać aresztowań w tajemniczy sposób. Chodziło o to, żeby nikt nie wiedział, gdzie zostanie skierowana zatrzymana osoba. W zaistniałej sytuacji następnego dnia rano wypuszczono Nadzię i wypuszczono też Tatę, oznajmiając, że nie zgadza się „imia otczestwo”, czyli imię ojca – nie wiadomo, czy było to prawdą – w owym czasie w Wilnie nie było poza Tatą mężczyzny o tym samym nazwisku.

Mama podjęła decyzję – wyjeżdżać najszybciej, jak się da. Zaczęło się bieganie po komisach, sprzedawanie za byle pieniądze wszystkiego, co nie było koniecznie potrzebne. Zbieranie rzeczy, które muszą być zabrane, zbijanie skrzyń. Ojciec pana Wacka zamieszkujący w Kienie koło Lidy miał jakieś znajomości, dzięki którym udało się załatwić doczepienie dwóch wagonów do najbliższego transportu – w jednym pojadą nasze dwie rodziny, a w drugim krowa należąca do panawackowego taty – będzie mleko dla dzieci.

Przyszedł czas rozstania z naszym miastem.
Opuszczamy Wilno

Na dworzec podstawiono towarowe wagony, jak mówiono, bydlęce. Na peronie gromadzone są bagaże. Z mebli rodziców zabrano tylko górę tapczanu, małą szafkę nocną od kompletu mebli sypialnianych i drewniany fotel. Już na peronie ktoś ukradł tatowy kuferek z narzędziami.

Razem z nami będą też jechali rodzice Mamy – Dziadek Ignacy i Babcia China. Dziadek Ignacy, specjalista od przeprowadzek, postanowił zabrać cały posiadany dobytek. Największą dziadkową skrzynię stanowił duży solidny stół przewrócony nogami do góry, obity starannie deskami.

Wpakowano wszystko do wagonu. Na skrzyniach umieszczono górę od tapczanu – tu będą spały dzieci. Pośrodku stoi piecyk – „koza”, będzie można przynajmniej ugotować wodę. Nikt nie wie, jak długo będzie trwała ta podróż. Może dwa, może trzy tygodnie.

Kiedy już wydawało się, że wszystko gotowe do odjazdu, okazało się, że gdzieś znikła Babcia Weronika. Mama bez zastanowienia stwierdziła, że na pewno poszła na cmentarz. Podjęła szybką decyzję: „Krysiu idziemy”, bo wiedziała, że Babci może nie nakłonić do wyjazdu, ale nie pozostawi wnuczki. Na szczęście cmentarz Rossa jest bardzo blisko dworca. Udało się powrócić tuż przed odjazdem transportu.

УДОСТОВЕРЕНИЕ – dokument wyjazdowy

Jak się później okazało, mieliśmy znowu szczęście. Dzięki temu chwilowemu zatrzymaniu Taty i absolutnej desperacji Mamy po tym wydarzeniu załapaliśmy się na przedostatni transport. Na początku 46 roku „repatriacja” niespodziewanie się urwała i komu nie udało się wyjechać, musiał pozostać. Decyzja ta zapadła, kiedy się zorientowano, że miasto opustoszało, brakuje rąk do pracy, a Litwini nie są skorzy do masowych przenosin do Wilna.

Transport jechał małymi odcinkami. Stawał co jakiś czas na jakichś dworcach i stał całymi godzinami. Nie wiadomo było, kiedy ruszy dalej. Mijały nas pociągi jadące w przeciwnym kierunku, na ogół składy odkrytych wagonów, nazywanych lorami.  Wagony te były wypełnione po brzegi najrozmaitszym sprzętem składanym byle jak – wanny, sedesy, szafy, fortepiany − zagrabione z obszarów zajętych przez wojska sowieckie.

Na jednej ze stacji Mama poszła kupić coś do jedzenia, a nagle pociąg ruszył. Udało jej się dogonić transport autostopem.

W tej podróży byłam na pierwszej w życiu zagranicznej wycieczce – pociąg zatrzymał się w Kownie i Tata postanowił przejść się po mieście. Zabrał mnie ze sobą. Wprawdzie z tej króciutkiej wycieczki nic już nie pamiętam, ale byłam wtedy bardzo dumna, że zwiedziłam zagraniczne miasto.

Zostajemy w Łuczanach

Po około dwóch i pół tygodnia dojechaliśmy do miejscowości Łuczany przemianowanej później na Giżycko. Tu przybyszów poinformowano, że nie mają po co jechać dalej, bo już inne miasta nie przyjmują repatriantów. Po rodzinnej naradzie zdecydowano – rezygnujemy z  wcześniej zgłoszonego Opola, zostajemy i zobaczymy, co będzie dalej. Była to, jak się okazało, słuszna decyzja, bo ci, co postanowili jechać dalej w nadziei na lepsze miejsce do pozostania, chyba po kolejnym tygodniu czy dwóch powrócili do Łuczan.