Wilno, moje miasto rodzinne. Obecnie stolica Litwy. Położone na wzgórzach, u zbiegu rzeki Wilii i Wilejki. To miasto rozlicznych kościołów, a najpiękniejszy z nich, gotycki kościół św. Anny, o którym niegdyś powiedział Napoleon, że gdyby mógł, przeniósłby go na dłoni do Paryża… Miasto malowniczych uliczek i zaułków, miasto ogrodów, małych restauracyjek, w których podają pyszne jedzenie.
Wilno odwiedzałam kilkakrotnie i chciałabym znów tam pojechać na wiosnę.

 

Przed wojną Wilno było miastem wielonarodowościowym. Mieszkali tu obok siebie, Polacy, Żydzi, Białorusini, Litwini, Ormianie. Przedwojenne Wilno było miastem uniwersyteckim (Uniwersytet Batorego), było też miastem artystów…

Pierwsza powojenna wizyta w Wilnie

Lata siedemdziesiąte. Przyjechałam tam z mężem na zaproszenie przyjaciół taty. Przyjechaliśmy w piątkowe popołudnie, a w poniedziałkowy poranek, nasza gospodyni poprosiła, żebyśmy koniecznie dzisiaj poszli się zarejestrować, żeby ona nie miała jakichś nieprzyjemności. Przed urzędem stała długa kolejka. Kiedy w końcu dotarliśmy przed oblicze urzędnika, zatrzymał nasze paszporty i wyraził zdumienie, że chcę je odebrać za dwa dni i wyjechać po pięciu dniach pobytu, skoro mam wizę na dni dziesięć. Zapowiedział też ostrym tonem „nigdzie z goroda nie ujeżdżać”, czyli nie opuszczać miasta.
Wilno w owym czasie już nie było miastem z kolorowych opowieści Taty. Kościoły pozamykane, w większości przerobione na magazyny. W katedrze muzeum sztuki dawnej, w kościele św. Kazimierza, patrona Wilna, muzeum ateizmu… W dużej galerii, w centrum miasta, piękne grafiki. Zapytałam, dlaczego nie ma malarstwa, odpowiedziano mi, że obrazy artyści trzymają w domu. Malarstwo w Związku Radzieckim było sztuką reprezentacyjną, więc musiało być zgodne z kanonami socrealizmu, a grafiką jakoś nikt na szczęście się nie zajmował – pozwalało to artystom na swobodę twórczą w tej dziedzinie.
W sklepach tylko podstawowe produkty. Kiedy zapytałam naszą gospodynię, gdzie można kupić takie wspaniałe wędliny, którymi częstowała nas na śniadanie, odpowiedziała: – Na Litwie można wszystko kupić, tylko trzeba mieć znajomości.
W Wilnie mieszkało już mało Polaków. To byli ci, którzy nie zdecydowali się wyjechać, albo nie zdążyli. Przesiedlenie, które nazywano repatriacją, skończyło się niespodziewanie w 1946 roku (nasz transport był przedostatnim).
Miałam jeszcze dwa wileńskie adresy ludzi, z którymi mogliśmy się spotkać. Olek Pacewicz, kuzyn naszych wileńskich przyjaciół, zaprosił nas na kolację do restauracji. Restauracja była znana z wyjątkowo dobrej kuchni, prawie wszystkie stoliki pozajmowane, a na sali cisza. Ludzie prowadzą konwersacje niemal szeptem. W pewnym momencie weszło kilku wysokich młodych mężczyzn wesoło i głośno rozmawiając. – Widzisz, to sportowcy. Oni niczego się nie boją – powiedział Olek.

 Moja druga wileńska wizyta

Wizyta ta przypadła na czas, kiedy Litwa walczyła o niepodległość. Przyjechałam zbudować stoisko na wystawie Nauki Polskiej. W tym czasie w mieście odbywały się demonstracje. Pod katedrą w namiotach przebywali głodujący uczestnicy protestu.
Ale mimo akcji protestacyjnych miasto bawiło się w niedzielny wieczór. Kiedy powędrowaliśmy na kolację, zmęczeni dniem na wystawie, okazało się, że wszystkie restauracje są zapełnione. Wszędzie słyszeliśmy „miest niet”. Ku naszemu zaskoczeniu w niewielkiej restauracyjce, w pobliżu Ostrej Bramy nie było ani jednego gościa. Na pytanie, czy możemy tu coś zjeść, odpowiedziano zapraszająco. – A dlaczego niema tu żadnych gości? –„Wsio uże wypili, daże markowyj kaniak” – padła odpowiedź…

Zdjęcia w galerii pochodzą z moich ostatnich wileńskich wizyt.